Miszm-Ash / Ash

Z jakiegoś powodu niemal każdy twórca filmowy chce się sprawdzić w gatunku science fiction, ale niestety niewielu z tej próby wychodzi zwycięsko. Flying Lotus, producent muzyczny, który pewnego dnia zapragnął stanąć za kamerą, także postanowił spróbować swych sił na niwie SF i… no właśnie. Twórca niesławnego, ale w niektórych kręgach kultowego "Kuso" zrealizował na pierwszy rzut oka intrygująco

Kwi 29, 2025 - 17:26
 0
Miszm-Ash / Ash
Z jakiegoś powodu niemal każdy twórca filmowy chce się sprawdzić w gatunku science fiction, ale niestety niewielu z tej próby wychodzi zwycięsko. Flying Lotus, producent muzyczny, który pewnego dnia zapragnął stanąć za kamerą, także postanowił spróbować swych sił na niwie SF i… no właśnie. Twórca niesławnego, ale w niektórych kręgach kultowego "Kuso" zrealizował na pierwszy rzut oka intrygująco wyglądający space horror "Ash" i dość boleśnie (boleśnie dla nas, widzów) przekonał się, że od pasji i dobrych chęci do wymiernych efektów w postaci angażującego filmu droga jest bardzo daleka. Eiza Gonzalez jest na najlepszej drodze, by podzielić los wielu latynoskich aktorek, które próbowały swych sił w Hollywood bez większego skutku. Pochodząca z Meksyku co prawda już osiągnęła bardzo wiele, przechodząc drogę od telenowel i seriali Nickelodeon do potężnych blockbusterów pokroju "Godzilla vs. Kong", ale jak dotąd wciąż czeka na rolę, która zrobi z niej gwiazdę największego formatu. Cóż, występ w "Ash" – choć pierwszoplanowy – taką rolą z pewnością nie będzie, a to za sprawą bełkotliwej fabuły, która nijak nie daje rozwinąć skrzydeł aktorom. W filmie Flying Lotusa partneruje Gonzalez głównie Jessie Pinkm… – tfu! – Aaron Paul, a że on także w rolach głównych nie święcił dotąd szczególnych sukcesów, można było spodziewać się, że w tym aktorskim teamie trochę będzie brakować lidera. I faktycznie tak jest – Riya, która budzi się na statku kosmicznym z częściową amnezją i stertą trupów wokół, nie jest bohaterką, której chciałoby się kibicować; nie jest takim bohaterem także Brion (obdarzony firmową, wiecznie wkurzoną mimiką Paula), mający być dla głównej bohaterki wsparciem i/lub przewodnikiem, a okazujący się kimś raczej całkiem bezużytecznym. Trochę jednak na usprawiedliwienie dodam, że dwójce głównych aktorów nie pomagał ani fabularny miszmasz (o którym nieco więcej za chwilę), ani pozostała obsada filmu, siłą rzeczy obecna tylko w niewielkim stopniu, a składająca się np. z Iko Uwaisa, indonezyjskiego gwiazdora kina akcji, który stanowczo więcej kopie, niż gra. Jestem w stanie zrozumieć, że Flying Lotus mógł pragnąć zrealizować swoją wariację na temat "Obcego", bo – przynajmniej do pewnego momentu – "Ash" zdaje się właśnie tym. Nie rozumiem natomiast, dlaczego scenariusz autorstwa Jonniego Remmlera nie może się zdecydować, czy rzeczywiście chce być space horrorem/slasherem, czy jednak jakąś post-apo-eco przypowieścią o autodestrukcyjnych inklinacjach ludzkości. Gdyby konsekwentnie realizowano tę pierwszą konwencję, "Ash" mogłoby się nawet obronić – przemoc jest tu obfita i bardzo wyrazista, a klaustrofobiczne wnętrze statku stanowi idealny grunt dla budowania poczucia zagrożenia. Do tego Flying Lotus lubi eksperymentować z barwami, dlatego mnóstwo tu czerwieni czy różu, potęgujących efekt odrealnienia. Słowem: idealna arena do zmagań z krwiożerczym obcym. To jednak twórcom nie wystarcza – zapragnęli dołożyć do tego komentarz na temat kondycji gatunku ludzkiego, jego kolonialnych instynktów, strachu przed nieznanym i tak dalej… Efektem tej scenariuszowej niekonsekwencji jest nieprzyjemny w odbiorze półprodukt, który ani nie straszy jak trzeba, ani wystarczająco nie skłania do refleksji. Jak gdyby Flying Lotus pożyczył ze swoich ulubionych filmów wyróżniające je elementy, ale zapomniał, że powinny się one w logiczny sposób połączyć. Po seansie "Ash" w widzu zostaje poczucie zmarnowanego nie tylko czasu, ale i światotwórczych możliwości Flying Lotusa. Choć liczne elementy świata przedstawionego pozostawiają wiele do życzenia pod względem jakości, nie sposób odmówić temu twórcy umiejętności kreowania hipnotyzujących wizji. Brakuje mu na pewno reżyserskiej dyscypliny, choćby we współpracy z montażystą, ale klimat "Ash", noszący w sobie zarówno elementy cyberpunka, jak i neo-noiru, to bez wątpienia jedna z najmocniejszych (jedyna?) stron tego filmu. Gdyby ten utalentowany producent muzyczny (co do tego nie ma żadnych wątpliwości!) trafił pod skrzydła bardziej doświadczonego i spełnionego filmowca (w głowie mam np. Alexa Garlanda), to kto wie – być może z tego nieokreślonego bliżej artysty wyewoluowałby reżyser z prawdziwego zdarzenia?