Suicide Squad / Thunderbolts*

W drodze na seans "Thunderbolts*" czułem się trochę tak, jakbym jechał na urodziny gościa, którego nigdy nie poznałem. Podczas reklam kolega z redakcji tłumaczył mi ściszonym głosem status quo uczestników imprezy; że ten wystąpił w takim serialu, ta mignęła w tamtym filmie, ta w jeszcze innym, ale za to z tym i tamtą. Notowałem to wszystko naprędce na zwojach mózgowych. Gdy jednak po 30 minutach

Kwi 30, 2025 - 17:11
 0
Suicide Squad / Thunderbolts*
W drodze na seans "Thunderbolts*" czułem się trochę tak, jakbym jechał na urodziny gościa, którego nigdy nie poznałem. Podczas reklam kolega z redakcji tłumaczył mi ściszonym głosem status quo uczestników imprezy; że ten wystąpił w takim serialu, ta mignęła w tamtym filmie, ta w jeszcze innym, ale za to z tym i tamtą. Notowałem to wszystko naprędce na zwojach mózgowych. Gdy jednak po 30 minutach seansu sala zaczęła wiwatować na widok Bucky’ego w bojowym kostiumie, zrozumiałem, że utraciłem coś bezpowrotnie. A przecież uniwersum Marvela rosło wraz ze mną. Kiedy Downey Jr. w blaszanym kostiumie spuszczał manto Jeffowi Bridgesowi, chodziłem do podstawówki, miałem śniadaniówkę ze Spider-Manem, a w niej – zamiast kanapek od mamy – talię kart kolekcjonerskich ze złoczyńcami i superherosami. Przy okazji pierwszych "Avengers" uciułałem pieniądze, żeby kupić trzy bilety do lokalnego kina IMAX: na premierowy piątek, sobotę i niedzielę. Potem poszliśmy w inne strony: Marvel zdziecinniał, kręcąc się we własnych powtórzeniach, a ja dorosłem, kręcąc się w swoich. Po seansie "Thunderbolts*" czuję, że ten osobisty wstępniak mógłbym równie dobrze pisać z perspektywy trzeciej osoby – Yeleny Belovej (Florence Pugh), filmowej protagonistki. W otwierającej widowisko sekwencji bohaterka monologiem dopowiada bowiem jak gdyby post scriptum mojej przygody z bohaterami w pelerynach. Mówi o wypaleniu, zmęczeniu światem (Marvela?), znudzeniu i potrzasku rutyny, zaczynając od słów: "Coś jest ze mną nie tak. Błądzę i nie mam celu". Jako widzowie słyszymy, że jej ustami przemawia w tej chwili szef Marvel Studios Kevin Feige i łapiemy się za głowy, bo na tak szczerą auto-diagnozę całego uniwersum nikt chyba nie był przygotowany. Jak jednak ostatecznie przekonują filmowi bohaterowie, żeby pójść do przodu, trzeba najpierw stanąć twarzą w twarz z własnymi demonami. "Thunderbolts*" – dla nich, jak i dziedzictwa ponad 50 dotychczasowych produkcji o MCU – pełni rolę właśnie takiego dwugodzinnego rozliczenia. Na tę grupową terapię nowe widowisko Marvela zabiera nas wysublimowanym podstępem. Zaczyna już od samego tytułu filmu: nie tylko pisanego z gwiazdką, odsyłającą do obecnego w finale przypisu, ale i sugerującego widzom "Kapitana Ameryki: Nowego wspaniałego świata" jakieś połączenie z granym przez Harrisona Forda Thaddeusem "Thunderboltem" Rossem. Nabrani zostaną też komiksowi puryści, bo i skład ekipy jest niekanoniczny, i motywacje nie te, co w zeszytach pisanych przez Kurta Busieka. W interpretacji reżysera Jake’a Schreiera drużyna rodzi się raczej z przypadku. Czwórka złoczyńców na usługach Valentiny Allegry de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus) dla zatuszowania jej przestępczej działalności dostaje zlecenia na swoje wzajemne głowy i stwierdza, że średnio im się to opłaca. Piąty budzi się przypadkiem w miejscu kaźni. Szósty odnajduje w zgrai szansę na przywrócenie życiu dawnej chwały; siódmy – realizację politycznego interesu. Zjednoczenie ciągnących w swoje strony indywidualistów jest oczywiście naraz kwestią czasu i zaplatania filmowej dramaturgii. Antybohaterowie "Thunderbolts*" najpierw tłuką się po zbrojach chroniących ciała, potem kruszą i te, które izolują ich emocjonalność i głębię. Pod jednymi i drugimi są w gruncie rzeczy podobni; na tle Marvelowskich mutantów, kosmitów i bogów stanowią przypadkową grupę skrzywdzonych przeciętniaków, noszących w sobie bagaż błędów i ran. Kapitan Ameryka z dyskontu (Wyatt Russell) przez własne niezaangażowanie stracił kontakt z żoną i dzieckiem. Siostra Czarnej Wdowy przeszła piekło w dzieciństwie, po którym do dziś nie jest w stanie się pozbierać. Bob (Lewis Pullman) – ocalały efekt eksperymentu na ludziach – przed cierpieniem uciekał w świat twardych narkotyków. Nauczeni przez życie, by maskować swoje słabości, w grupie tak podobnych życiorysów odnajdą terapeutyczną wartość utożsamienia się z cudzym bólem. Dopiero jednak w uznaniu przez Drugiego odnajdą siłę, by z tym bólem móc w końcu sobie poradzić. Krzywda i jej przepracowanie w "Thunderbolts*" nie stanowi wyłącznie kostiumu wyróżniającego nową ekipę na tle nieskończonego katalogu postaci Marvela. Filmowi scenarzyści postanowili uformować z nich cały szkielet fabularny, a reżyser Jake Schreier – przetopić na estetyczny klucz. Dość powiedzieć, że zamiast z siejącym zniszczenie lateksowym ironistą bohaterowie walczą tu z – uwaga – depresją, personifikowaną przez jednego z najciekawszych antagonistów uniwersum, Voida. Choć ta pieczołowicie budowana metafora na przestrzeni filmu za często podawana jest zbyt wprost, bez grama subtelności, z którą utożsamiamy kino podejmujące tematykę zdrowia psychicznego, być może właśnie dlatego tak efektownie puentuje się w finale. Okoliczności dwudziestominutowej sekwencji ostatecznego pojedynku to bowiem być może najodważniejsza decyzja Marvela od czasu Thanosowskiego pstryknięcia palcami, a emocjonalne rejestry, do których dociera wówczas film, są czymś nieobecnym w MCU w zasadzie nigdy wcześniej. Ta niepohamowana szczerość, której w końcu nie musi rozładowywać żaden dowcip, u niektórych widzów obudziła nawet uczucie pewnego zakłopotania, dyskomfortu. Dało się wychwycić, że filmowi udało się wziąć ich z zaskoczenia; że są skrępowani tym, co próbuje w nich dotknąć, że nie byli przygotowani na ten typ wrażeń wybierając się na superbohaterskie widowisko. Nawet jeśli "Thunderbolts*" ostatecznie dochodzą do tego, eksponując własną niezdarność, nie wywracają znajomej formuły, a swoich bohaterów budują dosyć selektywnie – cóż to za radość zostać tak zaskoczonym na produkcji Marvela!