Nie umiemy się bawić! (Nie) Polityczny Kraków
W ogóle nie umiemy się bawić. Brakuje nam fantazji. Nam, czyli narodowi, który wybiera sobie właśnie prezydenta, od czasu do czasu wybiera też władze samorządowe i parlament. Nasze procedury wyborcze na tle zachowań politycznych w innych państwach są, można rzec, nudne. A ponieważ aktualnie nie możemy mówić kto, na kogo i dlaczego, poniżej subiektywny przegląd […] Artykuł Nie umiemy się bawić! (Nie) Polityczny Kraków pochodzi z serwisu KRKnews.

W ogóle nie umiemy się bawić. Brakuje nam fantazji. Nam, czyli narodowi, który wybiera sobie właśnie prezydenta, od czasu do czasu wybiera też władze samorządowe i parlament. Nasze procedury wyborcze na tle zachowań politycznych w innych państwach są, można rzec, nudne. A ponieważ aktualnie nie możemy mówić kto, na kogo i dlaczego, poniżej subiektywny przegląd mniej nudnych procedur wyborczych.
Wypada zacząć od głównej przyczyny, dla której nie można mówić kto, na kogo i dlaczego, czyli od ciszy wyborczej. Kiedyś sensowne rozwiązanie, które miało zostawić wyborcom czas na zastanowienie się, a sztabowcom wyleczyć ręce zbolałe od takerów, trytytek i dykt dziś nie ma absolutnie żadnego sensu (no, może jakiś dla sztabowców, którzy mogą się wreszcie wyspać).
Przyczyną, dla której nie da się utrzymać sensownej ciszy wyborczej jest Internet, który jest wszędzie, nic z niego nie znika i nie da się go nijak odzobaczyć. W parlamentarnej ordynacji wyborczej z 1991 r. istniał zakaz agitacji wyborczej w dniu poprzedzającym dzień wyborów i w samym dniu wyborów do zakończenia głosowania, a także zakaz publikacji sondaży na 7 dni przed głosowaniem. Obecnie na portalach społecznościowych rozgościły się natomiast wszelkiej maści „bazarki”, gdzie dobrze poinformowani przekrzykują się cenami.
Na przykład w 2015 r. Andrzej Duda występował pod kryptonimem „budyń”, a lubujący się w myślistwie Bronisław Komorowski jako „bigos”, a ceny i jednego i drugiego oznaczały procent oddanych głosów. Pewnie i teraz poczytamy o cenach bonżurek, rękawic bokserskich, gaśnic, albo innego asortymentu, co tylko podkreśli bezsilność wczorajszych przepisów w zderzeniu z dzisiejszymi czasami.
Nie chce nam się chodzić na wybory, a to źle, ponieważ naszą powszechnie znaną cechą narodową jest narzekanie, więc kto nie głosuje, ten sam odbiera sobie do niego prawo. Tymczasem, w niektórych krajach, czy się to komu podoba, czy nie, mamy do czynienia z przymusem wyborczym. Przymus ten wiąże się z określonymi konsekwencjami za niestawienie się przy urnie wyborczej. Włosi wieszają w miejscach publicznych listy z nazwiskami tych, którzy nie głosowali. Belgowie, czy Australijczycy obciążają niegłosujących obywateli drobnymi grzywnami. W Singapurze za niespełnienie obywatelskiego obowiązku jest się skreślanym z rejestru wyborców, a za kolejny wpis do niego trzeba zapłacić.
Najmniej subtelności w przymusie wyborczym wykazują natomiast w miłującej pokój i demokrację Wenezueli, gdzie za próbę nieusankcjonowania w wyborach jedynie słusznej władzy idzie się do więzienia. U nas żadna z tych rzeczy nie ma miejsca, toteż, z wyjątkiem ostatnich wyborów parlamentarnych, gdzie frekwencja przekroczyła wszelkie przewidywania, chodzimy głosować tak jak chodzimy, a komentatorzy uznają za niesamowitą frekwencję w okolicach 60%. W tym samym czasie w Luksemburgu, Szwecji, czy Danii komisje wyborcze rwałyby włosy z głów, że jest tak mała, tam bowiem grubo przekracza 80%. Ogromnie to dziwne, ale może na przykład mają na kogo głosować.
W samym głosowaniu też brakuje nam fantazji. Przychodzimy do lokalu wyborczego, skreślamy „X” przy nazwisku kandydata i idziemy do domu, czy gdzie tam nam się podoba. Tymczasem taki Szwed, czy Szwajcar może sobie ułożyć listę wyborczą tak jak mu pasuje, a nawet może dopisywać do niej ludzi, których na niej nie ma, i jeszcze mu to uwzględnią w wyniku głosowania. Jeszcze lepiej mają w Irlandii, w której system STV (single transfarable vote) jest jednym z najbardziej pokręconych, jaki wymyślono. Na zielonej wyspie bowiem wyborcy umieszczają numerki począwszy od „1” przy nazwiskach kandydatów, a wygrywają ci, którzy zdobędą tych „jedynek” najwięcej.
Jeżeli w ten sposób nie da się obsadzić wszystkich mandatów, kandydaci z najmniejszą liczbą „jedynek” odpadają z wyścigu, a ich głosy rozdysponowywane są między tych, którzy na ich kartach dostali preferencję z numerem 2. Niech więc nikt nie mówi, że komisje wyborcze w Polsce mają dużo do roboty. Faktem jest jednak, że mają do roboty więcej niż ich odpowiedniki we Włoszech, czy w Hiszpanii. Tam miejsce, które ma się na liście wyborczej nie stanowi dla kandydata w zasadzie żadnej motywacji, bo wyborcy oddają głos jedynie na listę, a nie na kandydatów. U nas do Sejmu, czy sejmiku wchodzą ci kandydaci, którzy uzyskali najwyższe wyniki. Jeżeli komitet wprowadza do Sejmu trzech posłów w okręgu, a najwyższe wyniki mają kandydaci z miejsca 1,3 i 7 to oni są wybrani. W Hiszpanii, czy we Włoszech przy trzech mandatach dla komitetu zwycięzcami są pierwsze trzy umieszczone na liście osoby i to jaką zrobiło się kampanię ma wówczas raczej marginalne znaczenie.
Czasami jest się o co bić, bo miejsc w parlamencie jest dużo, czasami wręcz przeciwnie. Polska jest w tej pierwszej sytuacji, bo nasz parlament biorąc pod uwagę stosunek liczby deputowanych do liczby ludności jest jednym z największych na świecie. 460 posłów na niespełna 40 milionowy kraj to dużo. Dla porównania rosyjska Duma ma 450 posłów, a Izba Reprezentantów USA 435 kongresmenów. Natomiast w najludniejszych na świecie Indiach liczba deputowanych do Izby Ludowej jest tylko o niespełna 100 osób większa niż do naszego Sejmu.
Mamy też szczęście, że możemy sobie głosować bezpośrednio na kandydatów, a nie na elektorów, jak to robią np. Amerykanie. Myli się ten, kto myśli, że na kartce wyborczej w amerykańskich wyborach prezydenckich znajdzie nazwiska kandydatów. Tam będą elektorzy, którzy deklarują, że poprą konkretnych kandydatów. U nas nie do pomyślenia, bo co z tego, że Kowalski deklaruje, że zagłosuje na Nowaka, skoro, gdy przyjdzie co do czego, to przestaje to być takie oczywiste. W Stanach Zjednoczonych elektorzy generalnie pozostają wierni swoim kandydatom i przy ostatecznych wyborach sensacji nie ma. Ot, taka niecodzienność!
Duża różnorodność występuje także w wyborze dnia głosowania. W tej sprawie Polska należy do nudnej większości głosujących w niedzielę. Zamiast dzień święty święcić chodzimy więc do urn, czym w krajach protestanckich brzydzą się ogromnie. Wspominani już Amerykanie głosują we wtorki, co zostało im z czasów, gdy farmerzy musieli pokonać szmat drogi żeby zagłosować. Ruszali więc w drogę po niedzielnym nabożeństwie, a że nie raz mieli do lokali wyborczych bardzo, bardzo daleko, mogliby nie dotrzeć tam w poniedziałek, a więc wybory we wtorek. Brytyjczycy, czy Holendrzy wybierają w czwartki. Najciekawsza sytuacja jest u naszych południowych sąsiadów. Czesi, oprócz piwa mają jeszcze jedną wielką namiętność. Są nią wyjazdy na działkę, którą ma prawie każdy Czech. Niedziela jest więc dniem świętym, ale nie ze względu na nabożeństwa, bo są Czesi najbardziej zlaicyzowanym narodem Europy. Ona jest święta, bo w niedzielę, a nawet już w sobotę po południu Czech jest na działce, a jego władze mu w tym nie przeszkadzają i czeskie wybory zaczynają się w piątek po południu, a kończą w sobotę do południa.
Możemy więc pozazdrościć wyborcom innym państw. Wielu z nas chyba najbardziej zazdrościłoby Panamie. Ten mały kraj na pograniczu dwóch Ameryk wypracował bowiem niezwykły instrument głosu karzącego, który polega na tym, że gdy wyborca kandydata nie lubi to go skreśla, a te skreślenia odejmuje się od jego ogólnego wyniku. Im więcej skreśleń, tym mniej głosów. Jakiż piękny byłby wynik niektórych kandydatów na poziomie – 2569 głosów. Dlatego do urn Rodacy, pora zacząć skreślać.
Jakub Olech, politolog, wykładowca akademicki, krakowianin z importu, obserwator (bliższy) i uczestnik (dalszy) życia miasta i regionu.
Artykuł Nie umiemy się bawić! (Nie) Polityczny Kraków pochodzi z serwisu KRKnews.