Jeżyca
Coś się ze mną działo i nie były to dobre rzeczy. Lato rozwijało się przede mną bezkresem braku perspektyw, upalnych dni pobudzających wzrost pszenicy, pompujących ziemniaki i buraki do jadalnych rozmiarów. Mój los nie wydawał się odbiegać od ich losu – miałam rosnąć aż do skonsumowania.

Przeprosiłam się z porzuconymi na czas nauki koleżankami, w chwilach wolnych od roboty w polu chodziłyśmy razem nad rzekę. Kładłam się na wodzie, niech mnie zabierze gdzieś daleko, myślałam, choćby i na dno. Ale rzeka była tak samo ospała jak wszystko tutaj, nie niosła ze sobą żadnej odmiany.
Mogłam próbować zdawać gdzie indziej, ale wszystkie gdzieindzieje były poza budżetem naszego małego gospodarstwa. Mogłam próbować za rok, ale rok to był bezkres, nie dało się przekonać rodziców, że przez ten czas będę uczyć się dalej. Mogłam iść do pracy – ale i to odwlekałam dzień za dniem.
Coś się we mnie połamało, a na miejscu połamanego zalęgła się wątpliwość: czy jestem zdolna do bycia czymś więcej niż małą weszką pod cudzą kuratelą, jeżem oczekującym na rozjechanie na placek?
Tak jak się umówiliśmy, Lech przybył w sobotę, punkt siedemnasta. Na jego przyjście ubrałam się na żółto, w kolor zazdrości, bo dalej zazdrościłam mu wszystkiego, a zwłaszcza tego, że już chyba nic nikomu nie musiał udowadniać. W międzyczasie rozmyślałam o płakaniu na jego piersi i bardzo chciałam oddalić od siebie wspomnienie siebie pękniętej przed nim, rozedrganej, biednej. Kiedy pojawiłam się w progu, kasztanowłosa, promienista, a i znacznie czystsza niż ostatnio, Lechowi zaparło dech. Skłonił się nisko przed matką, pocałował ją w rękę i wręczył storczyk w doniczce – kwiat, który znałam tylko z podręcznika od geografii, oplatający kauczukowce w amazońskiej dżungli.
– Jak interesy, panie Maciejski? – Matka zamrugała.
– Galancie, szanowna sąsiadko. Wszystko galancie – odrzekł Lech wymijająco, znowu pocałował ją w rękę i zaproponował mi ramię.
Tak jak przewidywałam, od oblania egzaminu matka była dla mnie miła. Wszystko wskazywało na to, że los mnie sam naprostował. Kiedy było trzeba, zaniemówiłam, jak przyszło do gadania – zagadałam. Kawaler miał się zjawić, to się zjawił. Karciłam się za to, ale jej przychylność była słodka jak kołacz i karmiąca jak miód, trudno było się od niej odlepić.
Po dojściu do łąki Lech odkapslował kciukiem dwa wyjęte z torby piwka i dał mi jedno. Drugie wydoił sam, jednym długim, ciętym grdyką haustem. To był jakiś pomysł, skuć się z Lechem i zapomnieć o wszystkim. Ochoczo wcałowałam się w butelkę, a Lech wiódł mnie dumny aleją pieńków, gdzie wykarczowany las miał ustąpić miejsca czemuś, co nazywał „inwestycją”.
Marzyłam o wskrzeszaniu. Pościnane, ułożone w stosy sosny, którym odebrano pion, były czymś przeciwnym, uśmierconym. W naszej wiosce działo się to teraz za sprawą Lecha wszędzie – las ograbiany na potrzeby pola, pole na potrzeby budynku, mającego – jak mgliście rozumiałam – coś wspólnego z podbojem kosmosu. Mnie interesowały drzewa. Pytałam kiedyś Jasia, czy jego technikami dałoby się ścięte drzewo dopasować do pnia, połączyć czymś na kształt gipsu albo wszczepić rurki pompujące do liści wodę. Odbudować drzewo, jak dzieci odbudowują wieże z klocków.
– Ja jestem od zwierząt – odparł wtedy Jasiu. – Może ty się tym zajmiesz. Poza tym kukła krowy jest zakonserwowana, ale nie żyje, a tobie chyba chodzi o prawdziwą reanimację drzew.
– Chodzi.
– Chyba że o lakierowane liście.
– Nie, Jasiu.
– Tylko obawiam się, że możesz mieć problem z płynnością finansową. Tutaj nikt nie płaci za drzewa. A tego kundla, widzisz, chcą mieć na zawsze.
Jasiu wypychał właśnie Wasylowego Reksa, który zastygł na wieki z parszywym skurczem wargi. Każde z nas zostało kiedyś przez niego dotkliwie pokąsane. Teraz, na prośbę Jasia, sama polerowałam mu cuchnące kły, a Jasiu instalował głośnik, żeby Reks mógł warczeć pomimo zgonu. Strapiony Jasiu i ja, zakochana w nim po uszy.
– Imponujące – rzekłam kwaśno do Lecha na te jego pieńki, a on, na kwaśność obojętny, opowiadał o inwestycji i wyciągał kolejne piwa. I ja piłam, piłam, i piłam. Miałam to po tatusiu, miałam po dziadku, niewiele więcej mi przekazali w posagu prócz tej rozkoszy z roztapiania się w nicości.
Przeczytaj też:Mistrzu. Opowiadanie Łukasza Krukowskiego
W miarę mojego coraz większego upojenia opowieść Lecha stawała się buczeniem tłumiącym niemiły głos w głowie, powtarzający, że do niczego się nie nadaję. Po trzech piwach przestałam słyszeć i Lecha, i głos, i wszystko wokół. Spokojne, jasne żyto kołysało się na wietrze. Och, stać się żytem, wyrastać w jednym miejscu, dać sobą poruszać wiatrowi, nic nie wiedzieć o zranionej ambicji, poddać się losowi bez mrugnięcia okiem. Idąc za tą myślą, dałam się Lechowi objąć wpół i prowadzić, a niech tam, po żytniemu. Wszystko wirowało, trochę wzbierało bełtem, trochę mnie tarmosiło.
– Piękna istoto – mamrotał mi do ucha Lech – ty się marnujesz, ja ciebie przed marnacją ocalę – szeptał – mój ty pustostanie, moja miedzo, moja zbędna, moja niczyja, moja mała. – A ja, pijana w sztok, czułam, że coś mi robi to chcenie, cieknące w moją stronę od Lecha, uczucie słodkomdlące, które znałam w sobie zawsze bezwzajemnie zwrócone do Jasia. Żaden dotychczas człowiek tak mnie nie chciał wziąć! Agrarna potrzeba konkwisty, któż jej nie miał, przecież i ja! Moją ziemią był Jasiu, Lecha, jak wskazywały jego obecne działania, byłam ja. Tylko co, lec przed nim jak sosnowy pień? Lech był szarmancki, nie napierał. Ledwie trzymającą się na nogach odstawił do domu, w ręce zadowolonej matki.
– Taka jesteś wrażliwa, maleństwo. Śpij dobrze – powiedział na do widzenia, całując mnie w czoło, po matczynemu – choć mojej matce takie słowa nie przeszłyby nigdy przez ciasne, zimne gardło.
I tak się to toczyło przez miesiące wakacyjne, żniwa, kierat, spotkanie za spotkaniem. Siła inercji popychała moje chodzenie z Lechem, które niby sieczkarnia porcjowało czas na strawne kawałki. Lech się do mnie dobierał tylko z lekka, z szacunkiem, przy mojej obojętnej aprobacie. Rodzice nijak tego nie zabraniali, przepadali za Lecha potencją, która opromieniała nadzieją nasze skromne morgi. Rozlewało się to i na mnie – w końcu jakimś sposobem to ja go przyciągałam do naszej ziemi, mimo mojego cudacznego charakteru. Była w tym jakaś beztroska, rozpacz dawała się gładko zepchnąć na zewnątrz …