Jak skutecznie zanieczyścić rzekę
System kontroli jakości wód jest dziurawy, a kary niewspółmierne do szkód wyrządzonych przyrodzie. Dopóki rzeka nie zacznie wysyłać niepokojących sygnałów, dopóty ścieki mogą do niej płynąć szerokim strumieniem.

Kiedy na powierzchnię zaczynają wypływać śnięte ryby, nie ma wątpliwości, że doszło do skażenia. Sygnałem alarmowym może być piana gromadząca się przy brzegach albo fetor. Zakwit sinic lub glonów objawia się najczęściej zielonym kożuchem na powierzchni wody. Rzadko przyjmuje tak egzotyczne formy, jak to miało miejsce w zeszłym roku na podkrakowskim odcinku Raby. W mętnej wodzie pojawiły się jaskraworóżowe struktury, przywodzące na myśl fraktale żywokrystu z KatedryTomasza Bagińskiego. Po przebadaniu purpurowych farfocli okazało się, że za ich powstanie odpowiadały bakterie siarkowe, które za sprawą zanieczyszczenia i wysokiej temperatury gęsto osadziły się na glonach, zabarwiając je na różowo.
Wysokiego zasolenia w rzece gołym okiem już nie zobaczysz. A to właśnie jony chlorków i siarczanów, z których głównie składają się rozpuszczone sole, doprowadziły do zeszłorocznej tragedii na Odrze. Za śmiertelne uszkodzenia rybich skrzeli odpowiadały co prawda toksyny wydzielane przez tak zwane złote algi (Prymnesium parvum). Ale gdyby nie skok zasolenia w nagrzanej wodzie, słonolubne glony, zapewne by nie zakwitły. Niezależne raporty wskazują największych winowajców tragedii – to górnicze spółki zrzucające do rzek olbrzymie ilości solanek. A w tle państwo, które traktuje je ulgowo i odpuściło sobie ich rzetelną kontrolę. Raport Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska (GIOŚ) sugeruje, że sprawców jest więcej, bo to nie zasolone wody z kopalni, ale ścieki komunalne stanowią większość (dwie trzecie) objętości wszystkich zrzutów do Odry. Co do jednego twórcy obu analiz są zgodni: kryzys za chwilę znów może się powtórzyć.
Zatrucie Odry było największą katastrofą ekologiczną od lat, nie tylko w Polsce, ale i w Europie, jednak pomniejsze skażenia rzek zdarzają się dość często. W 2019 roku głośno było o awarii warszawskiej oczyszczalni ścieków „Czajka”, w wyniku której do Wisły mogło trafić ponad 10 milionów metrów sześciennych nieoczyszczonych ścieków. W tym samym roku do Narwi wyciekł olej turbinowy z elektrowni „Ostrołęka”. Cztery lata wcześniej poważnie zatruta została z kolei Warta, kiedy do rzeki spuszczono studzienką kanalizacyjną co najmniej 24 kilogramy transflutryny, silnie trującego środka owadobójczego. W rezultacie z wody wyłowiono ponad trzy tony martwych ryb. Okazało się, że za skażenie odpowiedzialny był lokalny producent preparatów na owady i gryzonie, firma Bros. Choć od tragedii minęło już siedem lat, proces właściciela firmy ruszył dopiero w zeszłym roku. I od początku przypomina historię kryminalną. W sprawie ukrywano dowody, świadkowie uciekali albo nagle zmieniali zeznania, dochodziło też do wycieków ze śledztwa.
Przeczytaj też:Pic na wodę. Jak doszło do katastrofy na Odrze?
W cieniu tych medialnych ekozbrodni rozgrywa się codzienna telenowela z podtruwaniem rzek w roli głównej. Dowody są tu zwykle niewidoczne, szybko „spływają” z nurtem, a sprawców jest wielu. To nie tylko kopalnie czy wielkie zakłady przemysłowe, ale też samorządy, oczyszczalnie i zwykły Kowalski z domku nad rzeką czy jego sąsiad rolnik. Nikt nie analizuje kompleksowo, czy z takim obciążeniem rzeka w ogóle będzie miała szansę sobie poradzić. Zwłaszcza latem, gdy poziom wody się obniża. System monitoringu jakości wód jest dziurawy, a kary niewspółmierne do szkód wyrządzonych przyrodzie. Dopóki rzeka nie zacznie wysyłać niepokojących sygnałów, dopóty ścieki mogą tu płynąć szerokim strumieniem.
Rzeka jak rynsztok
Nawozy z pól uprawnych, które znacząco podnoszą zawartość związków azotu i fosforu, oraz zawierający pół tablicy Mendelejewa brud, zmywany po deszczu czy w czasie roztopów z powierzchni zabetonowanych miast, płyną do rzek razem z przemysłowymi czy komunalnymi nieczystościami. Te ostatnie w teorii powinny być oczyszczone. Z praktyką bywa różnie. Komisja Europejska w zeszłym roku wytknęła Polsce, że ponad tysiąc miasteczek w ogóle nie ma sieci kanalizacyjnej, nie mówiąc już o oczyszczalni. Podobnie jak większość mieszkańców małych i wiejskich gmin – korzystają oni głównie z szamb. A te tylko w teorii są bezodpływowe. Przy czym nieszczelność to tylko jeden z problemów. Zeszłoroczny raport Najwyższej Izby Kontroli nie pozostawia złudzeń, że zawartość szamb często ląduje na polach, w lesie czy w rowach zamiast w pobliskiej oczyszczalni ścieków. A gminy nie mają środków i zasobów, aby to wnikliwie kontrolować.
Z kolei funkcjonujące zakłady zbyt często są przestarzałe, walczą z awariami albo nie nadążają z przerobem zanieczyszczeń. Nadwyżkę ścieków tylko lekko, mechanicznie podczyszczają, a reszta płynie do rzeki tysiącami rur i kanałów. Wzdłuż samej tylko Odry i jej dopływów jest ich ponad dziesięć tysięcy. Z czego prawie co trzecia należy do zakładów przemysłowych – cementowni, kopalni, producentów napojów gazowanych. Własne ujście do rzeki ma nawet wrocławskie zoo.
Ile takich wylotów i spustów jest w całym kraju? Nie ma pełnych rejestrów, bo część z nich to budowlana samowolka, bandycki sposób na darmowe pozbywanie się różnego rodzaju nieczystości. Te legalne działają na podstawie specjalnych pozwoleń wodnoprawnych wydawanych kiedyś przez starostwa, a od 2018 roku przez Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie, czyli instytucję, która zarządza obecnie polskimi wodami. Aby je policzyć, wystarczy przejrzeć papiery. W całym kraju wystawiono jak dotąd ponad 78 tysięcy pozwoleń na odprowadzanie ścieków i wód opadowych. A z ilu rur nasze rzeki podtruwane są na lewo? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by regularnie przeczesywać brzegi w poszukiwaniu podejrzanych obiektów. Na nogach lub łodzią, bo wiele rur i wylotów jest skrzętnie zamaskowanych. Tylko w przypadku pięciu najdłuższych rzek w kraju taka wycieczka byłaby niewiele krótsza niż spacer z Warszawy do Astany, a należałoby przecież sprawdzić nie tylko największe rzeki, ale też ich dopływy, strumienie, a nawet rowy, bo to system naczyń połączonych.
Ludzkość od wieków traktowała rzeki jak rynsztoki, wykorzystując ich nieprawdopodobne wręcz zdolności do samooczyszczania.
Ludzkość od wieków traktowała rzeki jak rynsztoki, wykorzystując ich nieprawdopodobne wręcz zdolności do samooczyszczania. Kierunek, którym podążamy do dziś, wytyczyli Rzymianie: zbudowali jeden z pierwszych na świecie, a na pewno najbardziej spektakularnych systemów kanalizacyjnych. Pliniusz Starszy, rzymski historyk, zachwycał się tym, że największym kanałem odprowadzającym miejskie nieczystości do Tybru, zwanym Cloaca Maxima, mógł swobodnie przejechać wóz załadowany sianem. Dopóki do rzek trafiały nieczystości bytowe z niewielkich miast czy grodów, dopóty ekosystem sobie z nimi radził. Ale wraz z urbanizacją, rosnącym zaludnieniem, a przede wszystkim ze skokiem przemysłowym zapoczątkowanym w XVIII wieku neutralizowanie nieczystości zaczęło być gigantycznym problemem. Rzeki coraz częściej stawały się źródłem chorób. Dużo wody upłynęło, zanim połączyliśmy kropki. W Europie ważne okazały się wielkie epidemie chorób z połowy XIX wieku, kiedy odkryto, że do zakażenia dochodzi głównie przez skażoną ludzkimi odchodami wodę. W Anglii dodatkowym impulsem była katastrofa ekologiczna zwana „wielkim smrodem” (ang.Great Stink), kiedy w pewne upalne lato 1858 roku odór zanieczyszczonej Tamizy uniemożliwił na kilka miesięcy sprawne funkcjonowanie parlamentu w Londynie. Decydenci nie mogli już dłużej odwracać oczu, a właściwie nosów, od problemu i zdecydowali o wielkiej inwestycji w przebudowę miejskich systemów kanalizacji na rzecz poprawy czystości wody.
Dziś, jak wynika z najnowszego raportu Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Oświaty, Nauki i Kultury (UNESCO), 44 procent ścieków na świecie trafia do środowiska bez oczyszczenia. I liczba ta byłaby większa, gdyby zbierano dane ze wszystkich krajów. Jedna piąta państw w ogóle nie monitoruje tego problemu.
44 procent ścieków
na świecie trafia do środowiska bez oczyszczenia. I liczba ta byłaby większa, gdyby zbierano dane ze wszystkich krajów. Jedna piąta państw w ogóle nie monitoruje tego problemu.
Najbardziej drastycznych przykładów traktowania rzek jak szambo i śmietnik w jednym dostarczają Indonezja i Indie, gdzie płyną dwie z kilku najbardziej zanieczyszczonych rzek świata: Tarum i Ganges. O ile powierzchni wody Tarum na wyspie Jawa w wielu miejscach nie sposób zobaczyć, bo przykrywa ją szczelny dywan ze śmieci, plastiku i martwych ryb, o tyle rzekę czuć z daleka. Odór odpadów gnijących w słońcu miesza się z cierpkim fetorem chemikaliów spuszczanych do wody z ponad dwóch tysięcy fabryk, głównie tekstylnych, rozrzuconych na około 300 kilometrach jej długości. Życie w wodzie już niemal kompletnie zamarło. Inny przykład – Ganges. Ta indyjska rzeka przyjmuje ponad 6 miliardów litrów ścieków dziennie, z czego ponad trzy czwarte jest nieoczyszczone. Szczątki ciał palone w świętej rzece, ludzkie i zwierzęce odchody, metale ciężkie, pestycydy, nawozy sztuczne oraz rozwijające się w tej miksturze antybiotykooporne bakterie są jej największym problemem. Przykładów nie trzeba jednak szukać daleko. Czołowe miejsce na liście najbardziej zanieczyszczonych rzek świata zajmuje też włoska Sarno. Podtruwają ją choćby ulokowane w pobliżu garbarnie, fabryki konserw czy papiernie.
Katalog substancji, którymi zatruwamy rzeki i morza
Gdyby w Polsce powstał ranking najsilniej zanieczyszczanych rzek na podstawie danych z aplikacji Zglosrure.pl, numerem jeden byłby niepozorny Prądnik, płynący przez Ojcowski Park Narodowy i wpadający do Wisły w Krakowie. Zgłosrure.pl to interaktywna mapa połączona z aplikacją, która pozwala na dokumentowanie, oznaczanie i przesyłanie odpowiednim organom (Wody Polskie, GIOŚ, Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska – WIOŚ, urzędy miast i gmin) informacji nie tylko o podejrzanych spustach ścieków do rzeki, ale też o lokalizacji wysypisk, martwych ryb czy niebezpiecznych przedmiotów pływających na powierzchni wody. Aplikacja działa od połowy zeszłego roku. Wśród czerwonych znaczników na sieci rodzimych rzek wyróżnia się Prądnik. To zasługa lokalnych aktywistów i wędkarzy, którzy na początku marca 2023 roku wzięli udział w akcji zainicjowanej przez polski oddział World Wide Fund for Nature (WWF). Na dziewiętnastokilometrowym odcinku rzeki od ulicy Wesołej w Wielkiej Wsi aż do ujścia rzeki do Wisły naliczyli kilkadziesiąt dzikich wysypisk, prawie sto rur i trzy spusty ścieków, w tym jeden spust substancji ropopochodnych.
– Nasze obserwacje zostały zgłoszone do instytucji odpowiedzialnych za stan wód i ochronę środowiska, a one sprawdzą, czy zrzuty są legalne i czy wydano na nie pozwolenia wodnoprawne – tłumaczy Piotr Nieznański, ekspert do spraw ochrony i renaturyzacji rzek z WWF Polska oraz współinicjator Koalicji Ratujmy Rzeki. Jak mówi, większość interwencji instytucji publicznych – inspektorów ochrony środowiska, pracowników Wód Polskich czy policji – jeżeli chodzi o zatruwanie rzek, jest podejmowana dopiero po wszczęciu alarmu przez mieszkańców. O śniętych rybach w Kanale Gliwickim pierwsi informowali wędkarze. I to już w marcu 2022 roku, kilka miesięcy przed katastrofą na Odrze. Inspektorzy pojawili się tam dopiero wtedy, gdy zjawisko przybrało masową skalę. A czas w takim wypadku ma kluczowe znaczenie. Nawet jeżeli na miejsce zostanie wysłany urzędnik, to często przyjeżdża już po fakcie i bada wodę, w której nie ma nic podejrzanego. Ktoś zdążył zakręcić kurek, a zanieczyszczenia spłynęły w dół rzeki albo uległy rozcieńczeniu. Spuszczanie ścieków często celowo zaczyna się w piątek po południu i trwa przez cały weekend lub w nocy, bo wtedy w praktyce urzędy nie funkcjonują. W weekendy co prawda dyżurują inspektorzy WIOŚ, ale często jest to jeden człowiek wyznaczony na duży rejon, który nie ma szans na podjęcie szybkiej i sprawnej interwencji. Wędkarze, społecznicy, wolontariusze, społeczna straż rybacka czy zwykli mieszkańcy, którzy regularnie spacerują nad brzegiem, mogliby zareagować natychmiast. Ale państwo niechętnie korzysta z ich wsparcia. – Jeżeli widzimy, że gdzieś płynie ściek, ropa, podejrzana substancja i sami pobierzemy oraz dostarczymy próbki wody do WIOŚ, to ten najczęściej odmówi zbadania próbek, bo nie zostały pobrane przez ich pracownika – mówi Nieznański. Maciej Karczyński, rzecznik prasowy GIOŚ tłumaczy, że …