Michał Zygmunt: Nad Odrą słychać wojnę
Ziemia to zasilana słońcem szafa grająca, ale coraz więcej w niej hałaśliwych zakłóceń.

Dźwiękowa mapa Odry zaczyna się od ciurkania. Woda pluszcze, szemrze, szumi, szeleści, szepcze. Strugi wypływają spomiędzy kamieni i wysokich traw jednego ze szczytów Oderskich Wierchów, czyli Gór Odrzańskich w Republice Czeskiej. To teren poligonu wojskowego Libavá nieopodal Ołomuńca. Więc na początku swojej drogi Odra jest tylko ciurkającą strużką, ale już po 20 kilometrach zamienia się w rwący, głośny potok. Do Polski wpływa pośród pól Bogumina jako pokaźna, szeroka rzeka. Kamienne dno mogłoby być dla niej niczym skóra naciągnięta na bęben, ale woda tonie w krajogłosie okolicy zdominowanym przez drogę krajową 78 i międzynarodową trakcję kolejową. Woda tonie? Rozmowa o dźwiękach oznacza zwykle siłowanie się z językiem. Desperackie przekopywanie słownika w poszukiwaniu właściwych czasowników. Bezczelne pożyczanie słów, którymi zwykliśmy obdarzać inne zmysły. Korzystanie z polszczyzny na kredyt, w nadziei, że odbiorca podżyruje tę lingwistyczną gimnastykę.
„Odra w swej rozciągłości od górskich źródeł, poprzez nizinną dolinę w środkowej części, po skomplikowany system ujścia tworzy jeden z największych rezerwatów dźwiękowych w tej części świata” – pisze Michał Zygmunt, muzyk, we wstępie do muzycznego albumuDźwiękowy szlak Odry.Nagrania terenowe, które trafiły na płytę, powstawały przez sześć zimowych i wiosennych miesięcy 2019 i 2020 roku. Na dwadzieścia ścieżek składają się między innymi gwizdy pustułek w pustych basenach portu Koźle, mieszające się ze śpiewem ptaków rozmowy pasażerów przeprawy promowej w Zdzieszowicach, krzyki zimujących w odrzańskich łęgach łabędzi, radio samochodowe na zniszczonym w czasie wojny moście w Kłopocie, żabi koncert w polderach Międzyodrza, sztorm w rybackim porcie Stepnica, wiatr w ujściu Warty, ulewa na kostrzyńskich rozlewiskach, gwizd bielików na Zalewie Szczecińskim. Każdemu nagraniu towarzyszy akapitowy opis, niczym etykieta obrazu zawieszonego na ścianie muzeum.
– Czasami słuchacze mi nie wierzą. Pytają: „To jest Odra? Serio? Naprawdę robisz to wszystko na Odrze? Może to Syberia, może Szwecja, ale przecież nie Odra!” – mówi Zygmunt. – Bo jak spojrzysz na mapę, to zobaczysz, że z miejsca, w którym stoimy, jest raptem 250 kilometrów do Berlina. Z Kostrzyna nad Odrą, nieopodal Parku Narodowego „Ujście Warty”, jeszcze bliżej, bo tylko 70. A jednak cała ta magia jest właśnie tu.
Krajogłos
Chobienia w powiecie lubińskim to niewielka portowa wieś położona na lewym brzegu Odry, między Głogowem a Ścinawą. Okolica, jak mówi Zygmunt, nigdy nie miała szczęścia do dróg, bo jej spoiwem była rzeka. Chobienia wyrosła na wysokiej skarpie, między dwoma meandrami. W otoczeniu mokradeł i lasów łęgowych, porośniętych wierzbami, topolami oraz innymi gatunkami drzew i krzewów porastających obszary zalewowe. Muzyk urodził się kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Brzegu Dolnym. Po wielu przeprowadzkach do różnych miejsc w Polsce, już jako dorosły człowiek uznał, że chce zamieszkać nad rzeką. W Chobieni znalazł wraz z partnerką i córką pierwszy wolny dom od strony Wrocławia, który sąsiadował z Odrą. Przydomowy trawnik płynnie przechodzi w zabetonowane nabrzeże, garaż dla galara, kanu i pychówki. Ta ostatnia jest zwodowana i jeszcze dziś z niej skorzystamy. Lada dzień Zygmunt rozpocznie też w niej nakreśloną z rozmachem podróż przez Polskę. Na razie jednak wsiadamy w samochód, żeby pojechać nad rzekę i po niej połazić. Na zwrot „chodzenie po rzece” polszczyzna znowu się zawiesza.
Rozmowa o dźwiękach oznacza zwykle siłowanie się z językiem. Desperackie przekopywanie słownika w poszukiwaniu właściwych czasowników. Bezczelne pożyczanie słów, którymi zwykliśmy obdarzać inne zmysły.
„Krajogłos – pisze amerykański muzyk i ekolog pejzażu dźwiękowego Bernie Krause w książceWild Soundscape. Discovering the Voice of the Natural World(Dzikie krajogłosy. Odkrywanie głosu natury) – zbudowany jest z trzech akustycznych źródeł. Pierwsze to geofonia, czyli niebiologiczne dźwięki natury, które słychać w nieprzekształconych siedliskach. Drugie zasadnicze źródło to kolektyw głosów świata ożywionego, który nazywam biofonią. W dzisiejszych czasach coraz trudniej nam ją znaleźć, jednak jeśli chcemy lepiej zrozumieć naszą łączność z naturą, niezmiernie ważne jest nieustanne szukanie dróg doświadczania owych akustycznych ekspresji, ich zachowywanie oraz ochrona siedlisk, w których wciąż odgrywają one istotną rolę. Podstawowy czynnik, z powodu którego tracimy biofonię lub jest ona zakłócana, to skutek istnienia trzeciego potężnego źródła dźwięków, pochodzących od człowieka. Nazywam je antropofonią” (przeł. A.R.).
Przeczytaj też:Izabela Dłużyk, pani od ptaszków
Na zamieszczonych w książce Krausego spektrogramach – graficznym zapisie dźwięków pod postacią wykresów – widać wyraźnie, jak antropofonia zubaża zasób dźwięków pochodzących spoza ludzkiej sfery. Spektrogramy dziewiczych krajogłosów przypominają staranne, powtarzalne szlaczki. Wraz z zakłóceniami – na przykład odgłosem silnika odrzutowego w tle – wkrada się w nie chaos.
Powyższy cytat mieści się w zgrabnym równaniu: krajogłos równa się geofonia plus biofonia plus antropofonia. Wydawać by się mogło, że słuchacz rzeki obcuje przede wszystkim z geofonią. Wystarczy parę minut rozmowy z Zygmuntem, żeby zrozumieć, że to zupełnie nie tak.
– To, co widzisz przed sobą, też jest rzeką – mówi muzyk ze szczytu zielonej skarpy. Wokół nas roi się od bobrowych zgryzień: dziabniętych jak herbatniki sosenek i pniaków zatemperowanych niczym kredki. Błotniste ścieżki wydeptane przez gryzonie prowadzą w dół, wprost do obrośniętego trzciną bajora. Ale jeśli nie liczyć tej wody oraz paru mokrych plam, widocznych z oddali na rozciągającej się w dole łące, rzeka Zygmunta jest raczej sucha. Kiedy pytam o jej główny nurt, przez dłuższą chwilę szuka go na rozmazanym horyzoncie. W końcu wyrokuje: linia drzew, którą widzimy w oddali, co najmniej kilometr od nas, to drugi brzeg Odry.
– Mówiąc o rzekach, zwykle mamy na myśli koryto i wodę, która nim płynie. Dla mnie rzeka to całe kompleksy ekosystemów, które tej wodzie towarzyszą. Roślinność, która ją porasta. Zwierzęta, które z niej korzystają. Starorzecza, fragmenty dawnych koryt. Łęg, przez który idziemy, też jest rzeką, bo raz na parę lat wlewa się do niego woda. Wszystko to, co tu widzisz, istnieje i żyje dzięki tym wlewom – mówi. – Dlatego kiedy mówię o słuchaniu rzeki, mam na myśli wszystko, co rezonuje w miejscach takich jak to.
Geofonią Odry w użytku ekologicznym Naroczycki Łęg koło Chobieni nie jest więc dźwięk przelewającej się wody – ciurkanie, szmery i pluski – lecz szum wiosennego wiatru i jego trzeszczenie we wciąż łysych koronach wierzb. Odra brzmi tu raczej biofonią.
– Plusk jest oczywiście z punktu widzenia słuchacza bardzo atrakcyjnym dźwiękiem, kojącym, odwołującym się do naszych pierwotnych potrzeb. Być może to plusk jest pierwszym dźwiękiem, z jakim obcujemy w łonie matki? – zastanawia się muzyk. – Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że to brzmienie rzeki mocno przeobrażonej, a nie naturalnej. Im bardziej jest dzika i swobodna, tym wolniej i ciszej się przemieszcza. Uregulowana rzeka szumi jak woda w kranie. To raczej monotonny dźwięk, a nie taki, który z punktu widzenia artysty chciałoby się drążyć, rozwijać. Tymczasem dzika rzeka przypomina mokradło. Stagnuje. Odra w przeciwieństwie do Wisły miała to szczęście, że na jej długich odcinkach zachowały się naturalne lasy łęgowe. Stojąc tu, nad rzeką, słyszymy dzięcioła, żurawie, szczekanie sarny, dobiega nas gwizd bielika, który nieopodal ma gniazdo; jeśli nam się poszczęści, załapiemy się na migrujące na północ łabędzie krzykliwe. Natomiast wcale nie słyszymy plusku.
Zygmunt przekonuje, że podmokłe łąki, przez które wędrujemy w stronę koryta, przez kilka lat jego bytności nad Odrą parę razy były zupełnie zalane. Przeparkowywał wtedy kanu spod domu do łęgu i dzień w dzień pławił w tym dobrobycie. Pejzaże dźwiękowe, które rejestrował w tamtych chwilach, były o wiele bogatsze i głośniejsze niż wiosenna polifonia wiatru i ptaków, która rozbrzmiewa właśnie w naszych uszach.
– Pamiętam też lata, kiedy wody w łęgach nie było wcale. Wtedy nie słyszało się nawet połowy tego, co teraz.
A więc biofonia łęgu jako coś w rodzaju …