Rzeki, których nie ma
Proponuję przejść się wzdłuż najbliższej malutkiej miejskiej rzeki, najlepiej takiej, która trzyma się na odpowiedni dystans od osiedli, jest ukryta gdzieś za betonowym murem, na tyle blisko, żeby dotargać do niej starą pralkę czy lodówkę, a jednocześnie na tyle daleko, że może nikt tego targania nie zauważy.

Kiedy przechylałem się nad poręczą mostu w Segedynie, by wpatrzeć się w nurt sunącej pode mną spokojnie Cisy, nie czytałem jeszcze fundamentalnej dla rzecznych obserwatorów książkiNad rzekąniemieckiej pisarki Esther Kinsky. Czy gdybym ją wtedy znał, patrzyłbym na Cisę inaczej? Trudno powiedzieć. Jednak to właśnie Kinsky nauczyła mnie, że każdą rzekę można czytać jak książkę, że następstwo zdarzeń jest w rzece i na jej brzegach widoczne jak na dłoni, że rzeka potrafi ujawnić to, co przydarzyło się jej (lub nad nią) lata temu i wiele kilometrów stąd.
Kinsky zjawia się na północy Węgier, tuż przy granicy ze Słowacją. Jest wiosna, pora roztopów, a więc i powodzi. „W przybrzeżnych zaroślach wisiały śmieci: sprzęty przyniesione przez rzekę, połamane meble i padlina kotów, wokół której gromadnie fruwały muchy. Kraj,obraz był oszpecony przez eksces, na który pozwoliła sobie Cisa razem ze swoimi dopływami”. Na pobojowisko na brzegach Cisy patrzy przybyszka z innego kraju – cudze spojrzenie zawsze potrafi wyłowić szczegóły, które dla mieszkańców nadrzecznych terenów stały się opatrzone i zwyczajne, nawet jeśli wyglądają na takie, z których widokiem trudno się pogodzić. U Kinsky pośród zgromadzonych nad Cisą śmieci i wszelkich trucheł widać krajobraz po bitwie, którą nieubłagana rzeka toczy ze wszystkim, co znajduje się nad jej brzegami – brodzących w brudnej wodzie ludzi, którzy przeszukiwali brzegi rzeki, z trudem wyciągali jakieś resztki spomiędzy splątanych gałęzi wierzb, „przykładali do ust dłonie złożone w trąbkę i wykrzykiwali imiona zaginionych psów, kotów, krów, cioć oraz wujków”. To tylko (aż?)licentia poeticaczy może już szaleństwo?
Nasłuchałam się w wioskach opowieści o okropnościach wyrządzanych przez takie rzeki jak Cisa, Tur, Kraszna i Samosz, gdy podstępnie wystąpiły z brzegów, zabrały bydło, dzieci oraz ukochanych, podmyły domostwa, doprowadziły do zawalenia mostów i wydobyły na światło dzienne białe kostki z grobów biedaków, którzy nie mogli jak bogacze pozwolić sobie na pochówek na sztucznym wzgórzu, i tak je rozproszyły po okolicy, że nikt nie potrafił powiedzieć, która kostka przynależy do którego grobu.
Rzeka obróciła się przeciwko ludziom, żywym i martwym, więc ludzie odwracają się od rzeki – jest ona teraz (choćby przez pewien czas) martwa, nieczysta, zaśmiecona. Po trosze jej nie ma. Ta historia powtarza się cyklicznie.
Arystokratyczny Dunaj, prowincjonalna Cisa
Ale Węgrzy i tak kochają rzeki. W zasadzie nie mają wyboru. Do mórz i oceanów mogą tylko powzdychać, dlatego marzą o Portugalii, jak w sztuce Zoltána Egressyego pod takim właśnie – portugalskim – tytułem. A jeziora? Nie oszukujmy się – Balaton, czyli płytkie i zamulone Jezioro Błotne, to nie jest powód do chwały. Dlatego rzeki. Na przykład taka Cisa, która od momentu, gdy tylko wpłynie na terytorium Węgier, jest nieustannie hołubiona. Już pierwsze miasto na jej trasie to Tiszabecs. A potem zaczyna się na dobre. Nazwy nadcisańskich miejscowości to chyba najpiękniejsza (i najdłuższa) rzeczna litania: Tiszabecs, Tiszacsécse, Tiszakóród, Tiszaszalka, Tiszavid, Tiszaadony, Tiszakerecseny, Tiszamogyorós, Tiszaszentmárton, Tiszabezdéd, Tiszakanyár, Tiszatelek, Tiszacsermely, Tiszakarád, Tiszabercel, Tiszanagyfalu, Tiszaladány, Tiszaeszlár, Tiszatardos, Tiszalök, Tiszadada, Tiszadob, Tiszalúc, Tiszagyulaháza, Tiszaújváros, Tiszapalkonya, Tiszatarján, Tiszakeszi, Tiszacsege, Tiszadorogma, Tiszabábolna, Tiszavalk, Tiszafüred, Tiszaszőlős, Tiszalgar, Tiszaörs, Tiszaszentimre, Tiszaderzs, Tiszanána, Tiszabura, Tiszaroff, Tiszasüly, Tiszagyenda, Tiszabő, Tiszapüspöki, Tiszavárkony, Tiszajenő, Tiszaföldvár, Tiszakécske, Tiszainoka, Tiszakürt, Tiszaug, Tiszasas, Tiszaalpár, Tiszasziget. Wszystko jest Tisza. Nawet Tiszaörs, leżące dobre siedemnaście kilometrów od Cisy. Nawet Tiszalúc na samym końcu martwej odnogi Cisy. Nawet Tiszasziget, która wbrew nazwie nie jest żadną wyspą i oczywiście nad Cisą nie leży. Wszystko jest Tisza. Bo przecież nie Duna. Cisa prowadzi z Dunajem odwieczną walkę.
Te dwie rzeki biorą Węgry w swoiste widły, symetrycznie i symbolicznie dzieląc kraj na pół (i między siebie). W wielkim uproszczeniu wygląda to następująco: najpierw Cisa i Dunaj płyną ku sobie, wyznaczając długimi fragmentami północną granicę Węgier, przy czym Cisa płynie ze wschodu na zachód, Dunaj zaś z zachodu na wschód (to w ogóle jest anomalia, żeby w tej części Europy jakaś rzeka płynęła na wschód, nawet w anomalnej pod tym względem Łodzi nic nie płynie na wschód! – a przecież już Hipokrates pisał: „Szczególnie chwalę sobie wody, które wypływają ku wschodowi słońca, a najbardziej ku letniemu wschodowi, bo z natury rzeczy są one czyste, wonne i lekkostrawne”), a potem, jakby za wszelką cenę nie chciały się spotkać, obie rzeki zwracają się na południe i płyną przez środek kraju w miarę równolegle, ale w pewnym oddaleniu. Są jak dwa odpychające się magnesy.
Każdą rzekę można czytać jak książkę, następstwo zdarzeń jest w rzece i na jej brzegach widoczne jak na dłoni, rzeka potrafi ujawnić to, co przydarzyło się jej (lub nad nią) lata temu i wiele kilometrów stąd.
Dopiero za granicą Węgier, w Serbii, Cisa poddaje się i wpływa do Dunaju. Ale walkę o rzeczne panowanie na Węgrzech wygrywa. 597 kilometrów biegu Cisy (z 966) przypada na Węgry i w porównaniu z pozostałymi krajami leżącymi nad tą rzeką (Ukraina – 201 kilometrów, Serbia – 168 kilometrów) jest to długość dająca do myślenia. A węgierski Dunaj? Ledwie 417 kilometrów (z całości, która wynosi aż 2857 kilometrów). Na dodatek prawa do Dunaju zgłasza dziewięć innych krajów. Nic więc dziwnego, że to Cisa jest prawdziwie węgierską rzeką. Wystarczy spojrzeć na jej bieg – zachowuje się, jakby chciała zagarnąć jak najwięcej z tego kraju, odwiedzić wszystkie jego kąty. Meandruje, zawraca, nie może się zdecydować. No i płynie przez pusztę, a to już coś, bierze w posiadanie wschodnią, „gorszą” część Węgier. I jak tu nie darzyć jej sympatią, zwłaszcza w zestawieniu z zachodnim i budapeszteńskim Dunajem?
Dunaj jest arystokratyczny, lubi stolice i blichtr dużych miast. Cisa jest prowincjuszką. Dunaj jest intelektualną przygodą – książki pisali o nim choćby Claudio Magris czy Nick Thorpe (pierwszy wędrował od źródeł Dunaju do ujścia, drugi w przeciwną stronę), ale też Patrick Leigh Fermor, którego trasa przedwojennej podróży przez Europę częściowo pokrywała się z biegiem Dunaju (pierwsza, „dunajska” część trylogii będącej zapisem podróży z Holandii do Turcji ukazała się w polskim tłumaczeniu jakoCzas drogi). A Cisa? Książkę o niej chciał napisać chyba tylko Krzysztof Varga, niestety – jak sam przyznał – „na zawsze zostanie to już tylko w sferze mglistych planów”. Z projektowanej monografii zostało tylko kilka zanotowanych w Czardaszu z mangalicązdań o rzece bardziej swojskiej od Dunaju, bo lokalnej, środkowoeuropejskiej:
Cisa jest jak limes oddzielający żyzne i obfite w winorośl Węgry od tych stepowych, gdzie wina się nie robi […] i gdzie nizinna melancholia jest większa, bo pozbawiona tego szlachetnego sznytu, jaki daje bogactwo wina. To, co na wschód od Cisy, niesie ze sobą dziwny niepokój, żadnej sielskości, śmiertelna, upajająca nuda, a w tej drżącej jak powietrze w wielkim upale nudzie rodzi się szaleństwo.
Dunaj jest arystokratyczny, lubi stolice i blichtr dużych miast. Cisa jest prowincjuszką. Dunaj jest intelektualną przygodą.
Tak, Cisa jest „nasza”, ale ta naszość nie oznacza oswojenia, tylko właśnie brak umiaru i nieprzewidywalność, i dzikość, i kapryśność. Dlatego Cisa, która …