Voxel populi / Minecraft: Film

"Jak ty to odkryłeś w ogóle?" – pyta ktoś w jednej ze scen "Minecrafta". "Nieważne!" – odpowiada ktoś inny. I w tej wymianie zdań mamy cały film: "nieważne" okazuje się całkiem ważne, bo w tym jednym niepozornym słowie brzmi manifest swoistego luźnego podejścia twórców. Ktoś pewnie nazwie to podejście mało ambitnym. Przecież "Minecraft: Film" równie dobrze mógłby się nazywać "Wyliczanka motywów z

Kwi 7, 2025 - 17:20
 0
Voxel populi / Minecraft: Film
"Jak ty to odkryłeś w ogóle?" – pyta ktoś w jednej ze scen "Minecrafta". "Nieważne!" – odpowiada ktoś inny. I w tej wymianie zdań mamy cały film: "nieważne" okazuje się całkiem ważne, bo w tym jednym niepozornym słowie brzmi manifest swoistego luźnego podejścia twórców. Ktoś pewnie nazwie to podejście mało ambitnym. Przecież "Minecraft: Film" równie dobrze mógłby się nazywać "Wyliczanka motywów z gry, dla fanów gry: Film". Albo jeszcze lepiej: "Jack Black robi rzeczy: Film". Chociaż świat komputerowo-konsolowego pierwowzoru zbudowany jest z tzw. wokseli, czyli trójwymiarowych odpowiedników pikseli, nie oczekujcie po ekranizacji szczególnej kinematograficznej głębi (chyba, że oglądacie w okularach 3D). To kino – niczym świat gry – raczej kanciaste. Ale kanciaste z premedytacją, bez wstydu ani pretensji. Posłużmy się językiem gier: jeśli komuś to odpowiada, ten wygra seans – i pewnie nic w tym złego. Wszyscy inni raczej przegrają. Żeby nie było: dobry film da się teoretycznie zrobić z czegokolwiek, różni się tylko stopień trudności. Gry uznaje się za średnio ekranizowalne, bo ich natura jest nie tyle narracyjna, co zadaniowa. Interakcja odbiorcy z medium w obu przypadkach polega na czym innym. Tę "czyminność" pięknie nazywają rzeczowniki i czasowniki, za pomocą których o niej mówimy: gracz – gra, widz – ogląda. Właśnie dlatego takie "The Last of Us" względnie gładko przechodzi transfer z konsoli na serial (nawet jeśli w tłumaczeniu gubi się cały tzw. doświadczeniowy aspekt i jego odbiorcze reperkusje). Mówiąc prościej: "The Last of Us" ma fabułę i bohaterów, czyli klasyczny scenariuszowy fundament dający odpowiedź na trzy pytania: kto? co? czemu? Growy "Minecraft" czegoś takiego nie posiada – z zasady. Growy "Minecraft" to nie historia, tylko świat, reguły jego funkcjonowania i płynący z nich wachlarz możliwości. Filmy (czy seriale) są rollercoasterem, w którym trasa z wszystkimi wzlotami i upadkami jest z góry zaplanowana. Growy "Minecraft", zgodnie z nazwą gatunku, jaki reprezentuje, jest piaskownicą. Tutaj ty planujesz, ty wznosisz domki z piasku, ty je burzysz. I weź to teraz ekranizuj. Nie powinno dziwić, że w świetle powyższego adaptatorzy gier wideo często stawiają po prostu na tryb zabawy w wyliczankę. "Super Mario Bros. Film" stanowi przykład idealny: wbrew tytułowi to raczej ciąg elementów-z-gier-ułożonych-w-jakiejś-tam-kolejności niż prawdziwy film-film. Równie znamienna jest seria "Sonic: Szybki jak błyskawica", która radośnie ożywia ducha wariackich komedii familijnych z lat 90., takich jak "Bingo" (1991) czy "Polowanie na mysz" (1997). Nieprzypadkowo ekranowym Doktorem Robotnikiem został Jim Carrey, którego – tak jak Jacka Blacka w "Minecrafcie" – twórcy po prostu spuszczają ze smyczy, patrząc, co z tego wyjdzie. Napomknę tylko, że za kamerą filmu stanął Jared Hess, reżyser "Napoleona Wybuchowca", "Nacho Libre" i "Asów bez kasy". Wszystko się zatem zgadza. Ale jeśli a) nie jesteście fanami gry i b) tryb "głupawa komedia" nie jest waszym ulubionym trybem, to widzę waszą przyszłość na sali w czarnych barwach.    Jasne, "Minecraft: Film" ma fabularny szkielet. To klasyczny schemat "podróży bohatera": niepozorny chłopiec Henry (Sebastian Hansen) opuszcza bezpieczne domowe progi, trafia do magicznego świata i bierze udział w walce dobra ze złem (kobietom przypada tu rola drugoplanowych przewracaczek oczu i załamywaczek rąk). Znacie to z "Władcy pierścieni", "Gwiezdnych wojen" i "Matriksa". "Minecraft: Film" wyróżnia się z tego grona brakiem napinki na epickość: mamy cudowną krainę Nadziemia, mamy hordy potworów, mamy złą królową, mamy nawet finał z marvelowskim "promieniem do nieba" – ale twórcy traktują to z przymrużeniem oka i nie uderzają w podniosłe tony. Sednem zabawy jest raczej wspomniana wyliczanka: raz gag, raz rzecz z gry, raz gag, raz rzecz z gry, i tak w kółko. Dziwić może tylko, że Henry w zasadzie NIE JEST głównym bohaterem. Rolą protagonisty dzieli się bowiem dwóch facetów, którzy w sumie liczą sobie bite 100 lat: podstarzały gracz Steve (Black) i podstarzały gracz Garrett (Jason Momoa). Wybór dość ciekawy jak na film skierowany do młodej widowni, na dodatek film zapraszający tzw. "boomerski" zarzut tiktokizacji. Boomerski czy dziaderski, mniejsza z tym, grunt, że do pewnego stopnia słuszny. Właśnie tym jest bowiem owa "poetyka wyliczanki", o której piszę: Hess i jego pięcioro (!) scenarzystów opowiadają w trybie ADHD, starając się wypełnić każdą minutę czasu ekranowego jakąś atrakcją. Zakładam, że im bardziej jesteśmy wkręceni w grę, tym bardziej te atrakcje są faktycznie atrakcyjne. Bo jeśli chodzi o same żarty, to – jak to z żartami – jedne śmieszą bardziej, inne mniej, większość mniej, ale hej, przynajmniej coś się dzieje (jest np. wątek Jennifer Coolidge flirtującej z minecraftowym osadnikiem). I może tu tkwi sekret nadobecności Blacka na ekranie. To przecież nie tylko facet już osadzony w gamerskim środowisku (a to jako głos Bowsera, a to jako youtuber Jablinsky), ale też facet-orkiestra, którego nadpobudliwe emploi wydaje się skrojone pod algorytmy mediów społecznościowych i przyzwyczajenia współczesnej publiczności. Znamienną cechą filmowego "Minecrafta" jest bowiem entuzjazm. Historia Steve’a przypomina nieco historię bohatera oryginalnego "Jumanji", w którego wcielał się Robin Williams. Jeden i drugi facet zostaje wciągnięty do równoległego wymiaru i po latach odnajduje go tam nowe pokolenie graczy. W "Jumanji" spełnienie eskapistycznego marzenia o uciecze do innego świata było jednak horrorem, który dokumentnie sponiewierał życie faceta i jego krewnych. W "Minecrafcie" tymczasem – podobnie jak w sequelach "Jumanji", w których też wystąpił Black – wizyta w magicznej krainie jest ot, frajdą, dobrą zabawą (przynajmniej w intencji twórców). Co jednak ciekawe, ten radosny hedonizm ma swój wymiar praktyczny. Bohaterowie szlifują w kanciastym świecie umiejętności, które przydadzą im się później w prawdziwym życiu. Przesłanie jest proste: ludzie, gry są dobre! Każdy wyrzutek, nerd, loser w Nadziemiu ma szansę rozwinąć skrzydła wyobraźni i okazać się Kimś. A że kreatywnością popisują się tu raczej bohaterowie niż twórcy? A to już inna sprawa.