Ĺťaby na Abby Abby / The Last of Us

Na gościńcu jest huśtawka. Rozbujaliśmy ją tak, że zaraz odpadną śrubki. Hura! HBO zamienia wszechgrę wideo w serial – i to nie byle jaki, bo w serial PREMIUM. Buuuu! Obsada wygląda, jakby przerysowano bohaterów gry z pamięci. O tak! Zielone światło dla drugiego sezonu, będzie się działo. O nie! Sequel to przecież najgorsza rzecz od czasu "Mein Kampf". Z jednej strony tłum z widłami. Z drugiej –

Kwi 7, 2025 - 20:08
 0
Ĺťaby na Abby Abby / The Last of Us
Na gościńcu jest huśtawka. Rozbujaliśmy ją tak, że zaraz odpadną śrubki. Hura! HBO zamienia wszechgrę wideo w serial – i to nie byle jaki, bo w serial PREMIUM. Buuuu! Obsada wygląda, jakby przerysowano bohaterów gry z pamięci. O tak! Zielone światło dla drugiego sezonu, będzie się działo. O nie! Sequel to przecież najgorsza rzecz od czasu "Mein Kampf". Z jednej strony tłum z widłami. Z drugiej – ludzie z próżniowego worka, dla których gra albo nie istnieje, albo nie powinna być dla serialu matrycą. Wszyscy mają rację. I wszyscy się mylą.  Dyptyk "The Last of Us" zajmuje szczególne miejsce w, przepraszam za wyrażenie, kolektywnej świadomości. Czyni to proces adaptacji niewdzięcznym, a co gorsza – średnio opłacalnym, przynajmniej pod względem artystycznym. Nie da się załatwić sprawy banałem o autonomicznym dziele; odkleić serialu od materiału źródłowego na tyle, by funkcjonował pod radarem fanów cyfrowego oryginału. "The Last of Us" to nie zapomniana pulpowa powieść z lat 70., którą Tarantino obiecał zamienić w swój ostatni film. To nie uwspółcześniona klasyka pióra Jane Austen, w której ktoś obsadził Zendayę i Toma Hollanda. To żywa popkultura ostatnich dwóch dekad. Mnóstwo ludzi grało w grę. Jeszcze więcej o niej słyszało. A z tego, kto nie słyszał, żadna trąba – istnieje szansa, że widział urywki na YouTubie. Pierwszy sezon był dowodem na to, że w starciu z arcydzielnym oryginałem warto ryzykować. Choćby po to, by jakoś usprawiedliwić istnienie pośledniej wersji tej samej historii. Drugi to raczej świadectwo strachu przed ryzykiem. Twórcy niechętnie majstrują przy naoliwionej zawczasu maszynie i szczerze mówiąc, dziwi mnie to podejście. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do powszechnie kochanej gry "The Last of Us", jej sequel (którego drugi sezon serialu jest bezpośrednią adaptacją) stał się przedmiotem licznych kontrowersji.  Pomijając kieszonkowych demaskatorów "tęczowej agendy", sporo zarzutów miało sens. Narzekano na to, że główny bohater – zahartowany przez postapokaliptyczną rzeczywistość przemytnik Joel – stał się zbitym psem. Że główna bohaterka – przysposobiona przez Joela i przeciągnięta autostradą do piekła nastolatka Ellie – zamieniła się w bezrefleksyjną, zafiksowaną na celu maszynę do zabijania. Że w świecie po pandemii śmiercionośnego grzyba brakowało ulotnego piękna, a elegijne wspomnienie o dawnej cywilizacji zastąpiła relacja z burego placu bitwy.  Osobiście uważam te tonalne, fabularne i estetyczne przesunięcia za udane; choć nawet do mnie z biegiem lat dotarło, że jest to – artystycznie fenomenalna, ale jednak – napaść na oryginał. Cóż mogę jednak powiedzieć tym, którzy wypatrują rewolucji? W drugim sezonie serialu Joel jest zbitym psem, Ellie – zafiksowaną na celu maszyną do zabijania, a świat – burym i niegościnnym placem bitwy. Czego się spodziewaliście?  Spokojna głowa. Nie zdradzę, jak potoczą się losy Joela i Ellie. Mogę natomiast napisać, że sequel pracuje, trzymając się adekwatnej nomenklatury, na nieco innym silniku. Mniej w nim słońca i nadziei, więcej deszczu i melancholii. Choć w gruncie rzeczy chodzi przecież o to samo: "The Last of Us" to opowieść o desperackim poszukiwaniu punktów odniesienia w obliczu straty; o walce o każdy haust powietrza w oceanie żalu oraz, oraz, niech pomyślę… o splecionej z równoległych losów spirali przemocy. Ktoś powie: "prawisz banały". Ja powiem: "żebyś wiedział!". Tak się kończy próba uhonorowania unijnej rezolucji, z którą łatwo pomylić absurdalnie restrykcyjne embargo na spoilery.  W poprzednim sezonie mieliśmy dwa odcinki unaoczniające kierunek adaptacyjnych praktyk. Pierwszy z nich był fantastyczny. Nadawał sens "The Last of Us" jako dziełu stricte filmowemu. Drugi natomiast był fatalny. Obnażał lenistwo scenarzystów oraz ich niewielką wiarę we wrażliwość i inteligencję widza. Ten pierwszy opowiadał historię Billa i Franka, dwóch zakochanych mężczyzn, którzy zbudowali w środku piekła coś na kształt raju. Okazał się cenny o tyle, że twórcy przehandlowali za niego komediową perełkę, czyli krótką, acz burzliwą relację Billa i Ellie. W grze Bill pojawiał się w trakcie akcji właściwej. W serialu stał się bohaterem rozbudowanej retrospekcji.  Ten drugi odcinek był adaptacją dodatkowego scenariusza "The Last of Us: Left Behind" – równolegle montowanej opowieści o odwzajemnianiu rodzicielskiej miłości oraz pielęgnowaniu nastoletniej przyjaźni. Choć scenarzyści serialu nie musieli z niczego rezygnować, opowiedzieli tę historię w sposób linearny, odzierając ją tym samym z całej metaforycznej siły.  Z perspektywy bezpiecznego i asekuranckiego drugiego sezonu widać jak na dłoni, że lepiej było pracować na tego rodzaju skrajnościach. Chociażby po to, żeby wzloty sięgały nieba, a upadki zostawiały w ziemi krater. Tyle że scenarzyści drugiego sezonu nie lubią ryzyka. Podążają wiernie szlakami cyfrowego oryginału, pozwalając sobie na odstępstwa jedynie wówczas, gdy stawka jest niska, a zmiany nie naruszają struktury pierwowzoru. Niektóre z nowych wątków są lepsze (podobało mi się rozgryzanie specyfiki małomiasteczkowej społeczności w pierwszych odcinkach), inne – gorsze (grana przez Catherine O’Harę, wyciągnięta z odmętów kina niezależnego terapeutka Gail pasuje do tego świata jak pięść do nosa). Większość ani ziębi, ani grzeje. Orbitują sobie wokół głównej fabuły, delikatnie poszerzając granice znajomego świata.  Nie jestem fanem tej strategii z prostego powodu: po co kręcić adaptację, która niewiele wnosi? Siedem odcinków sprawdza się nieźle jako bryk z gry, lecz brakuje w nich czegoś esencjonalnego dla tej historii; jakiegoś narracyjnego oddechu, przestrzeni na kontemplację, czasu na dogotowanie skomplikowanych emocji. Jasne, są tu świetnie wyreżyserowane sekwencje – na przykład frontalny atak zainfekowanych na ufortyfikowane miasto Jackson (czy tylko ja miałem skojarzenia z finałowymi sezonami "Gry o tron"?). Znajdziemy również solidne fabularne fundamenty; precyzja oraz inscenizacyjny polot, z jakimi nakreślono konflikt między zamordystyczną militarną bojówką Wilków a żyjącymi w ascezie religijnymi fanatykami z frakcji Serafitów, może się podobać. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że mimo rozbicia gry na kolejne sezony (na moje oko – trzy) całość jest zbyt pospieszna, przeładowana wątkami, rytmicznie felerna. Widać to doskonale w finale – napisanym na kolanie, odfajkowanym bez finezji oraz sensownego dramaturgicznego podprowadzenia.  Pedro Pascal i Bella Ramsey są w rolach Joela i Ellie świetni, choć scenarzyści nie ułatwiają im zadania. Jego wysyłają na terapię (na wypadek, gdyby ktoś nie zauważył, że jest cieniem samego siebie), ją zaś na trening mieszanych sztuk walki (na wypadek, gdyby ktoś przeoczył, że nie kłania się facetom). Fakt, iż 21-letnia Ramsey wygląda niemal identycznie jako czternastolatka i dziewiętnastolatka w teorii działa na jej niekorzyść. W praktyce to aktorka na tyle sprawna warsztatowo, by zniwelować tę różnicę wyłącznie za pomocą języka ciała oraz ekspresji. Grająca Abby Kaitlyn Dever jest jeszcze lepsza. Mimo iż ze zrozumiałych przyczyn poskąpiono jej czasu ekranowego, to wciąż kawał porządnej dramatycznej roli. Jest w niej miejsce na apatię i wściekłość, na graniczącą z obłędem determinację oraz zaskakującą emocjonalną kruchość.  Pod względem aktorskim, drugi sezon "The Last of Us" fruwa zresztą po całej skali. Jeffrey Wright w roli lidera Wilków, Isaaca, jest klasą sam dla siebie. Brat Joela, Tommy, jest w interpretacji Gabriela Luny przepięknie zniuansowanym, trójwymiarowym bohaterem. Z kolei Isabela Merced i Young Mazino koncertowo kładą dwie najważniejsze postacie drugoplanowe, czyli Dinę i Jessiego. Pomaga im w tym pion kostiumografów. Ona wygląda, jakby teleportowała się z serialu stacji Nickelodeon (abstrahując już od faktu, że wykreślone z tekstu żydowskie pochodzenie bohaterki było istotne dla lepszego zrozumienia jej motywacji). On z kolei przypomina znudzonego cosplayera, który akurat błąkał się po planie.  Huśtawka wciąż się giba, wszystko idzie zgodnie z planem. Gry znów w promocji, kolejna aktorka grająca Abby dostaje listy z pogróżkami, a Bella Ramsey będzie nadrabiać miną…minę. Jeśli koniecznie chcecie, żebym wyliczył Wam ocenę z matematycznego wzoru na "nie wszyscy grali w grę", znajdziecie ją poniżej. W gratisie dorzucę też recenzję: "zdjęcia piękne, muzyka sugestywna, aktorzy grają dobrze".  Jeśli z powodu wygody, niewiedzy lub krytyczno-filmowych pryncypiów odetniemy sobie fragment rzeczywistości w postaci arcydzielnej gry wideo, zostanie nam niewiele. Ot, kolejna wizja postapokalipsy, rzecz na poziomie lepszego sezonu "The Walking Dead". Jeśli jednak dostrzeżemy w adaptacji bilans wykorzystanych i straconych szans, będzie to intrygująca przygoda. A także, mając na względzie jakość oryginału, jedna z najważniejszych popkulturowych obietnic ostatnich lat. Po dwóch sezonach twórcy wciąż mają szansę ją spełnić.