To musiało tyle trwać czyli „Brutalista”
Gdyby ktoś kilka tygodni temu zapytał mnie jaka produkcja jest niemal pewniakiem w kilku…

Gdyby ktoś kilka tygodni temu zapytał mnie jaka produkcja jest niemal pewniakiem w kilku najważniejszych kategoriach Oscarowych wybrałabym „Brutalistę”. Wydawało mi się, że zarówno nagrody za najlepszą rolę męską, jak i za najlepszy film i scenariusz są prawie oczywiste. Dziś nie jestem taka pewna, wiele się zmieniło, decyzje nie są tak jednoznaczne (BAFTA poszła do „Konklawe” zaś SAG do Chalameta). Wciąż jednak jestem zdania, że będzie to film, o którym wielbiciele kina będą mówić jeszcze długo.
„Brutalista” to historia rozpisana na kilka dekad powojennej historii. László Tóth węgierski żyd, przybywa do Stanów Zjednoczonych po tym jak przeżył wojnę, obóz i udało mu się wyrwać z Węgier. W Stanach ma rodzinę, Attylę – krewniaka, który wyemigrował do Stanów przed wojną i szybko się asymilował. Początkowo wszystko układa się całkiem dobrze, jest praca, zakwaterowanie i listy pisane do żony Erzsébet, której nie udało się opuścić Europy. Punktem zwrotnym w życiu László okazuje się zlecenie od amerykańskiego milionera. Harrison Lee Van Buren, dostrzegłszy talent architekta zleca mu budowę lokalnego centrum kultury, sportu, ale też kaplicy. Od tego momentu László nie tylko coraz bardziej fiksuje się na swojej pracy, ale też coraz bardziej wpada w orbitę wpływów Harrisona, który zaczyna sterować niemal każdym aspektem życia architekta.
„Brutalista” jest filmem, w którym łączy się wiele wątków. Ten pierwszy, dość oczywisty dotyczy samej postaci artysty, jego relacji nie tylko z mecenasem, pieniędzmi, ale też z rodziną i światem zewnętrznym. Artysta, nawet jeśli jest na samym końcu łańcucha pokarmowego ma nad swoimi zleceniodawcami przewagę. Jego twórczość jest czymś co jednocześnie można kupić (a właściwie jedynie wynająć na własną chwałę) z drugiej jest tym czego milioner nigdy nie będzie miał. Van Buren jawi się w filmie jako człowiek, który z jednej strony pławi się w tym o ile wyżej jest od ubogiego węgierskiego emigranta, z drugiej zabiega o jego uwagę, by móc się ogrzać przy niewątpliwym kreatywnym geniuszu. Jednocześnie, to refleksja nad tym, jakie znaczenie ma sztuka, w tym jak idee są w stanie urzeczywistnić się w przestrzeni wokół nas, jakie mają znaczenie w kontekście ludzkiego życia. Co mogą w nas obudzić – zarówno dobrego jak i niepokojącego. Architektura jawi się tu przede wszystkim jako najtrwalsza emanacja idei i wrażliwości, która trwa (zwłaszcza w swoim niemal niezniszczalnym brutalistycznym wydaniu) daleko poza życie swoich twórców. A jednocześnie, potrafi być przestrzenią kontrastów. Projekty László, są jednocześnie ponure i monumentalne, ale są nośnikami nadziei i miłości. Choć film eksploruje znane wątki opowieści o twórcach jak np. skłonności do uzależnienia czy alienowania swoich bliskich, to skupia się bardziej na tym jak twórca funkcjonuje w szerszym kontekście, zarówno relacji społecznych jak i koniecznej w przypadku architektury relacji z tymi którzy projekt finansują.
Jak wspomniałam, nie są to jedyne wątki jakie znajdziemy w filmie. Osobiście za jeden z najciekawszych uważam ten skupiony na losie żydów po wojnie. Mam wrażenie, że wiele osób zapomina, że doświadczenie żydów w czasie II wojny światowej nie zmieniło aż tak bardzo postaw antysemickich na świecie. Wciąż były żywe, a żydzi, którzy wojnę przerwali, często zarówno na emigracji jak i wracając do domów przekonywali się, że niekoniecznie ktokolwiek na nich czeka. To wątek mało eksplorowany przez kulturę, zwłaszcza anglosaską. Tymczasem doświadczenie László jest dobrym odbiciem zarówno losów imigrantów żydowskich jak i w ogóle – imigrantów, którzy nie mają, gdzie wrócić. Film dokumentuje społeczny upadek wykształconego architekta, który musi w pewnym momencie pracować na budowie. Jednocześnie, zebrani wokół niego przedstawiciele elit niekoniecznie są w stanie zrozumieć co znaczy zdanie „Zaprojektowałem miejską bibliotekę w swoim mieście” i na pytanie jakie to miasto pada odpowiedź „Budapeszt”. Los László, ale jest dla amerykanów bardziej ciekawostką, o której rozmawia się przy kawie. Podobnie jak wykształcenie jego żony.
Gdy przyglądamy się jak bohaterowi, który nie chce (lub nie może) odrzucić swojej przeszłości – swojej religii, twardego węgierskiego akcentu, nazwiska, zaczynamy rozumieć tragizm tej sytuacji. László może zbudować amerykańskiemu milionerowi piękną bibliotekę czy budynek, ale wciąż nie będzie nikim więcej tylko obcym, imigrantem i człowiekiem, który nie ma gdzie wracać. Na tym tle trudno się dziwić, że jego siostrzenica decyduje się w końcu na emigrację do Izraela w poszukiwaniu miejsca, gdzie będzie u siebie. Oglądamy bohaterów w paradoksalnej sytuacji, która sprawia, że zawsze są zależni od tego w jakim stopniu pozwoli im się na funkcjonowanie w nowym państwie, a jednocześnie – są z powodu tej zależności pogardzani. Nie znam wielu amerykańskich produkcji, które umiałyby pokazać ten paradoks uwięzienia jednostki pozornie wolnej. Bohater mógłby wybrać asymilację ale nawet perfekcyjne opanowanie języka, czy zmiana nazwiska, nie dałaby mu pozycji społecznej, w której byłby zupełnie niezależny od tego alienowania osób, które nie mają swojego miejsca w elicie.
Przy czym to jak nam wybrzmi ten watek zależy oczywiście od tego co nas interesuje. Myślę, że nie da się zupełnie czytać „Brutalisty” bez tej żydowskiej perspektywy, ale jednocześnie – jest tu sporo innych tematów. Myślę, że wiele osób za niezwykle współczesne uzna relacje sztuki i biznesu. To jak Van Buren i jego rodzina traktują wynajętego architekta i jego bliskich, to fascynujące studium jednocześnie zachwytu i pogardy. Moim zdaniem to jest psychologicznie jeden z najciekawszych i najbardziej niejednoznacznych wątków filmu. Twórca fascynuje, ale jednocześnie przypomina o tym, że są rzeczy, których nie można kupić. Autodestrukcyjne tendencje László są dla Van Burena niczym kalanie czegoś co należy do niego. A przecież wynajmując czyjś talent nie kupuje się człowieka. Nie chciałabym tu wchodzić w spoilery, ale mam poczucie, że to napięcie prowadzi do chęci zniszczenia i poniżenia, bo nic innego nie da się zrobić z tym czego mieć nie można.
Aktorsko bardzo dużo mówi się o roli Adriana Brody’ego, dla którego Hollywood nie ma bardzo wielu ciekawych ról (choć seriale bardziej) niż straumatyzowani, utalentowani żydzi. To jest bardzo dobra rola, zwłaszcza, że Brody bardzo sprawnie gra człowieka jednocześnie poniżanego i poniżającego, pewnego siebie i zaszczutego, przeżywającego swoje traumy i nie dostrzegającego bólu tych, wokół siebie. Jednocześnie nie jest łatwo grać bohatera na przestrzeni kilkunastu lat a Brody subtelnie pokazuje nam zmiany jakie zachodzą w jego bohaterze. Muszę jednak przyznać, że to nie rola Brody’ego zrobiła na mnie największe wrażenie. Moim zdaniem najciekawszą filmową kreację w tym filmie stworzył Guy Pearce w roli Van Burena. Nie jest łatwo grać postać, która od początku nie wzbudza naszego zaufania, w której szczerość niekoniecznie wierzymy, ale nie zawsze umiemy dokładnie określić – co w niej nas odrzuca. Pearce fantastycznie zagrała zarówno pompatyczność jak i małostkowość swojego bohatera. Jestem zaskoczona, że nie mówi się o tej roli więcej w kontekście nominacji i nagród, bo kurczę – to wcale nie jest prosta rola drugoplanowa. Aktorsko nieco mniej porwała mnie Felicity Jones, ale mam wrażenie, że to nie wina aktorki (której przychodzi już po raz kolejny grać żonę geniusza) ale raczej tego jak napisana jest jej rola. Niby kluczowa, ale moim zdaniem zdecydowanie słabiej rozpisana niż bohaterów męskich. I nie jest to zarzut, bo mam wrażenie, że pod wieloma względami to jest film, który odwołuje się do bardzo męskich opowieści o artystach i milionerach. Przy czym podchodzi do nich w sposób świeży, nie powtarzający utartych schematów.
Sporo się mówi o długości filmu, oraz o tym, że nawet dostajemy przerwę w czasie seansu. Myślę, że w przypadku „Brutalisty” – filmu niezwykle spójnego tematycznie, zdjęciowo, muzycznie (muzyka w tej produkcji jest fantastyczna) nawet typograficznie – długość nie jest przypadkiem. To jest film, który chce być dosłownie wielki, odwoływać się od tych bardzo klasycznych narracji, które nigdzie się nie spieszą. Osobiście, przyglądając się temu monumentalnemu dziełu, które korzysta z nagrań radiowych, z filmów dokumentalnych z epoki, które się zupełnie nie śpieszy, miałam pewne skojarzenia z „Obywatelem Kane”. Może bardziej z tym jak historie dziejące się wokół wielkich fortun są wpisane w to jak Ameryka opowiada o samej sobie. Przy czym, gdy ogląda się film, o którym tyle mówiono w kontekście długości, to człowiek rzecz jasna w pewnym momencie zaczyna myśleć co by można przyciąć, choć rozumiem, dlaczego ten film ma takie tempo i taką długość. Z resztą ogląda się go bardzo sprawnie i bez zmęczenia.
Wiem, że sporo mówiło się o wykorzystaniu AI w filmie, ale mam wrażenie, że to dowodzi raczej tego, jak bardzo wzmianka o korzystaniu ze sztucznej inteligencji w przypadku pracy kreatywnej budzi dziś emocje. O ile rozumiem, że wykorzystanie AI w warstwie wizualnej budzi zastrzeżenia, o tyle korzystanie z niego do poprawienia brzmienia węgierskiej wymowy wydaje mi się przedłużeniem tego co jest obecne w kinematografii od lat. Niemal każdy dźwięk jaki słyszmy w filmie jest poddany obróbce, często nagrywany już po filmie, zwłaszcza biorąc pod uwagę trudności z nagrywaniem dobrego dźwięku na planie. Dźwięk w filmie zawsze jest poddany daleko idącym modyfikacjom i uważam, że tu AI tak naprawdę skraca działania, które i tak podejmuje się od lat. Warto też doczytać, że korzystanie z tych udogodnień nie ogranicza się do „Brutalisty”. Nie mówię, że nie ma powodu do rozmów, ale wydaje mi się, że akurat takie wykorzystanie AI jest tym co postulowaliśmy – pozwala lepiej zrealizować wizję (Aktorzy mimo największego wysiłku nie są w stanie mówić idealnie po węgiersku) jednocześnie skracając pracę. Nie jest to jednak nic co by np. oznaczało, że Adrian Brody nie zagrał swojej roli. To jest naprawdę daleko idąca przesada. Dyskusja jest potrzebna, ale dyskredytowanie pracy aktora nie za wiele tu zmieni.
Jak wspomniałam- moim zdaniem, nawet jeśli „Brutalista” nie zbierze tylu Oscarów ilu można się spodziewać, to ma spore szanse zapisać się na dłużej w historii kina. Także dlatego, że nie jest to opowieść biograficzna (nikt z przedstawionych w filmie postaci nie jest prawdziwy) i nie jest to adaptacja istniejącej już wcześniej opowieści. Jest to jeden z rzadkich obecnie naprawdę oryginalnych, autorskich filmów, które jednak mają na tyle dużo rozmachu by przypomnieć nam, że jest jeszcze w Hollywood miejsce na takie narracje. Podejrzewam, że będzie to produkcja często omawiana i założę się, że dla niejednego widza może być nawet wśród tych, które stawiają jako ulubione czy najlepsze na swojej liście. Dla mnie jest „Brutalista” filmem doskonałym i pod wieloma względami wybitnym, choć chyba wolę jednak produkcje mniej dopracowane, dające i aktorom, i opowieści więcej przestrzeni. Tu miałam poczucie, że tak jak dla filmowego architekta kluczowa była precyzja projektu, tak właśnie ta precyzja objawia się w reżyserii. A ja nie jestem fanką takich budowli, w których wszystko do siebie pasuje, lubię chaos nakładających się na siebie wieków i poczucie, że w średniowiecznym kościele jest z boku kącik zabaw dla dzieci. Ale jeśli lubicie filmy, w których rzeczywiście widać wizję twórcy, to z pewnością „Brutalista” was zachwyci.