THE APPLE. Adam i Ewa showbiznesu

Przeglądając listy najgorszych musicali w historii X Muzy wniosek nasuwa się prosty – 1980 był w sumie dość ciemnym rokiem dla gatunku. Świat kina dostał co prawda uwielbiane przez kolejne pokolenia Blues Brothers Johna Landisa, z kolei Alan Parker właśnie wtedy święcił triumfy ze swą adaptacją broadwajowskiej Sławy. Premierę jednak miały też tytuły, na które […]

Maj 4, 2025 - 08:29
 0
THE APPLE. Adam i Ewa showbiznesu

Przeglądając listy najgorszych musicali w historii X Muzy wniosek nasuwa się prosty – 1980 był w sumie dość ciemnym rokiem dla gatunku. Świat kina dostał co prawda uwielbiane przez kolejne pokolenia Blues Brothers Johna Landisa, z kolei Alan Parker właśnie wtedy święcił triumfy ze swą adaptacją broadwajowskiej Sławy. Premierę jednak miały też tytuły, na które po dziś dzień spuszcza się zasłużenie zasłonę milczenia. Can’t Stop the Music, które powstało z myślą jako pełnometrażowa reklamówka świeżego wówczas zespołu Village People i miało definiować nadchodzącą dekadę okazało się zarówno artystycznym, jak i finansowym nieporozumieniem. Xanadu nie uratowała nawet możliwość ujrzenia na wielkim ekranie podstarzałego i zapomnianego przez kino Gene’a Kelly’ego, w najlepsze bawiącego się na wrotkach z tabunem młodych. Jakby było tego mało, kosztujący zaledwie dolara seans double-feature obydwu tych dzieł skończył się u niejakiego publicysty Johna J. B. Wilsona nie tyle bólem głowy, co jeszcze ideą wprowadzenia w życie specjalnych nagród przyznawanych dziełom będących plamą na honorze kinematografii. Dzisiaj znamy te wyjątkowe wyróżnienia jako Złote Maliny. Jest jeszcze jeden tytuł z początku szalonych lat 80., który można właściwie ochrzcić mianem wizytówki wszystkiego, co nieudolne w musicalu.

The Apple to dość nagnity owoc współpracy Menahena Golana i Yorama Globusa – pochodzącego z Izraela duetu kuzynów, który swego czasu uznawany był za synonim ekranowego kiczu i brzydoty. To właśnie oni w 1979 za kwotę 500 000 dolarów wykupili pozostawione w stanie ruiny finansowej studio Cannon Films. Nasionko, z którego wykiełkować miał sam pasjonujący filmowy projekt zasadzone było jednak parę lat wcześniej – w 1975, kiedy to izraelski producent muzyczny Eddie Reicht podpisał kontrakt z francuskim magnatem przemysłu Eddiem Barclayem. Negatywne doświadczenia z chlebodawcą szybko przełożyły się na historię o ciemnej stronie showbiznesu, w której to Barclay posłuży za podwaliny dla czarnego charakteru. Reicht wraz z żoną Iris wzięli się za napisanie scenariusza, który miał być muzyczną wersją 1984 (jakkolwiek nie brzmiałoby to kuriozalnie…) i pierwotnie przeznaczony na scenę. Ostatecznie spotkanie ze starym znajomym Golanem doprowadzi do tego, iż projekt The Apple nie trafi do teatrów muzycznych, tylko do kin.

the apple

Akcja rozgrywa się w nie tak odległym dla twórców roku 1994, w zdominowanej przez charyzmatycznego guru showbiznesu, Pana Boogalowa, disco-dystopii. Bibi i Alphie to para młodych ludzi, którzy przybywają z Kanady do Stanów Zjednoczonych w celu wzięcia udziału w festiwalu piosenki Worldvision. Za sprawą manipulacyjnych taktyk Boogalowa, mających na celu wywindować w górę faworytów spod jego pieczy, występ duetu kończy się przy akompaniamencie buczenia. Otrzymuje jednak propozycję kontraktu z prowadzonym przez Boogalowa przedsiębiorstwem BIM. Alphie nie jest zachwycony rozpustnym środowiskiem, w jakim funkcjonuje owa produkcyjna machina. W przeciwieństwie do Bibi, która niczym biblijna Ewa daje się skusić na smak jabłka, symbolizującego oferowaną jej sławę i fortunę. Staje się to przyczyną rozłąki młodych. Podczas, gdy chłopak zmaga się z wszechobecnością marki BIM-u w otaczającym społeczeństwie, dziewczyna na własnej skórze poznaje gorzką stronę sukcesu…

Jeśli czytając powyższy opis fabuły odczuliście banał historii, to… tak. Nie jesteście w błędzie. Trudno być właściwie zaskoczonym tym, co The Apple ma do zaoferowania pod tym względem. Co najwyżej nawiązaniami do Starego Testamentu, które jednak są tu mocno oczywiste i subtelne niczym rakieta wystrzelona w kosmiczną próżnię. To historia przywdziana w motywy, które znamy na pamięć – początkowy zachwyt wizją szczytu, przyjaźń wystawiona na próbę, oczywista przeszkoda w postaci czerpiącego korzyści złola… Chyba nawet połowa znanych nam z dzieciństwa kreskówek okazjonalnie zahaczała o ten schemat. Właściwie cały ten koncept należy traktować jako biblijno-dystopijną baśń. Mocno naiwną w przekazie, ale wciąż baśń. Czy to jednak zmienia fakt, że jabłko to spadło daleko od dobrego filmu? Odpowiedź brzmi “nie”.

Film Golana jest przede wszystkim absolutnym chaosem. Elementy sąsiadujące ze sobą najczęściej są zupełnie niedopasowane i budzą politowanie. Co prawda twórcy nie kryją się z tym, że nie chcieli zrewolucjonizować gatunku i po prostu próbowali nadążyć za duchem czasu. Dlatego nie wiem, czy z wyjątkową surowością należy podchodzić do campowej inscenizacji, która miała być pewną atrakcją dla pokolenia. Bardziej niekorzystnie wypadają ambicje, by tą błahą historyjkę przeplatać aluzjami do Biblii. To one tu wypadają szczególnie niezamierzenie komicznie i ciągną wszystko w dół. Sekwencja jak ze snu, w której to półnadzy protagoniści są kuszeni przez hordę tancerzy w ciemnych obcisłych rajstopach rekwizytem w postaci wielkiego plastikowego jabłka jest niczym fever dream miłośnika musicalu. Absolutnym ukoronowaniem wszystkiego co złe w tej produkcji okazuje się być tak naprawdę ostatnia scena. Aby nie zepsuć potencjalnym widzom niezamierzonej radości z niedowierzania wobec tego, co na ekranie pozwolę sobie jej nie opisać. Dodam jednak krótko – to z pewnością jedno z tych zakończeń, których nie należy przeżywać bez odpowiednich wspomagaczy…

Dość ciekawą sprawą okazuje się być casting. Obsadzając czarny charakter, czyli ludzką inkarnację biblijnego węża i trzymającego w garści przemysł muzyczny charyzmatycznego lidera postawiono na Polaka – Vladka Sheybala (prywatnie postać na tyle ciekawa, iż z pewnością godna osobnego artykułu), za oceanem pamiętanego głównie z epizodu szachisty i człowieka Blofelda w Pozdrowieniach z Rosji (1963), w ojczystym kraju – m.in. kompozytor biorący udział w powstaniu z Kanału (1957) Wajdy. Widok niepozornego imigranta ze wschodu odzianego w odblaskowy garniak ze świata Jetsonów, ze lśniącym kolczykiem czy wyzywającym makijażem pozostawia jednak dość surrealistyczne wrażenie. Można mówić o dość dziwnym wyborze obsadowym, który może i miał dodawać wyjątkowości w portrecie wyzbytego moralności CEO, ale jednocześnie sprawia wrażenie bardziej nietrafione. Polski aktor wydaje się być zbyt sympatyczny, by oddać szatański rodowód swego antagonisty i widzi się Sheybala zaginionego w tym całym bałaganie. Za najsłabszy punkt obsady robi natomiast pierwszy plan. Zarówno Catherine Mary Stewart, jak i George Gilmour (dla którego okazała się być to pierwsza i jedyna przygoda aktorska) są w swych rolach zupełnie nijacy. Młodym aktorom zdecydowanie nie pomagają ich pozostawiające wiele do życzenia umiejętności wokalne. Osobną ciekawostką jest z kolei udział Jossa Acklanda czy Miriam Margolyes – jeszcze na lata zanim na dobre zagrzeją miejsce w hollywoodzkich produkcjach jako charakterystyczni bywalcy drugiego planu.

the apple

Gdybym miał wymienić jakieś zalety The Apple to skończyłoby się na scenografii i muzyce. Ten pierwszy czynnik, choć podkreślający kicz efektu końcowego, jest jednak na swój sposób pocieszny i okazjonalnie nasączony uronionym potem. Także przyzwoicie oddaje zalaną betonem wizję przyszłości o stłumionej duszy i wdzięku. Muzyka natomiast wydaje się być tym, co ratuje film od kompletnej katastrofy. Jakiekolwiek nie byłyby teksty śpiewanych piosenek, to właśnie wkład kompozytora George’a Clintona działa niczym wstrzykiwane w owoc pestycydy. Nuty jego ścieżki dźwiękowej przyczyniają się do utrwalenia uwagi uszu widza i odznaczają się zaskakującym muzycznym wigorem. Wywnioskować się da, iż do czynienia mamy z kompozycją zasługującą na jakiś godniejszy film.

Myślę, że The Apple to tytuł, który najlepiej potraktować w kategoriach guilty pleasure. Próżno tu szukać większej liczby pozytywnych stron filmu, ale myślę że spełni swe warunki na wypadek nudnego wieczoru w towarzyskim gronie. Produkt swoich czasów, z którego nie wyciśnie się wiele miąższu, ale z którego ostanie się może bardziej kaloryczna szarlotka.