Ten dowcip się nie starzeje czyli o „Rodzinie z wyboru”
Jeśli mnie znacie, to wiecie, że żyję w ciągłym poszukiwaniu dobrego serialu komediowego. Uważam,…

Jeśli mnie znacie, to wiecie, że żyję w ciągłym poszukiwaniu dobrego serialu komediowego. Uważam, że serial dramatyczny, który będzie interesujący jest dużo łatwiej nakręcić niż znaleźć dobry pomysł na sitcom. Co więcej, z mojego doświadczenia wynika, że epoka seriali w streamingu dużo lepiej poradziła sobie z produkcjami dramatycznymi niż z komediowymi. Od kiedy oglądamy produkcje w streamingu znalazło się tylko kilka tytułów komediowych, które były w stanie przyciągnąć widzów przez kilka sezonów. Mam swoją teorię, dlaczego tak jest, ale nie o niej będzie dziś post. Dziś chciałam napisać o serialu „Rodzina z wyboru” (po angielsku „Mid – centruy modern”), który pojawił się na Disney Plus.
Punkt wyjście może wam coś przypominać, po śmierci jednego z czwórki przyjaciół pozostali trzej postanawiają zamieszkać razem. Nie będzie to problem, bo Bunny, najzamożniejszy z trójki ma olbrzymi dom w Palm Springs. Co prawda jedną z sypialni zajmuje jego zgryźliwa matka, ale poza tym, można rozpocząć wspólnie nowy etap życia. Jeśli ten pomysł wydaje wam się znajomy, to nic dziwnego, serial pod wieloma względami bardzo przypomina „Złotka” czyli opowieść o trzech emerytkach, które na starość postanawiają zamieszkać razem na starość (jest też matka jednej z nich). Nawet rozdział charakterów jest podobny, bo Bunny jest egocentrycznym romantykiem, Arthur to postać od zgryźliwych uwag a Jerry jest przeuroczy, bardzo przystojny, ale do bystrych nie należy.
Wspólne mieszkanie nie oznacza, że życie się kończy, wręcz przeciwnie, wciąż trzeba pracować, randkować i szukać miłości. A wszystko z wiedzą jaką dają dekady doświadczenia. Twórcy zadbaliby każdy z bohaterów miał nieco inną przeszłość. Bunny, który przejął rodzinny biznes zastanawia się, dlaczego nigdy sobie nikogo nie znalazł. Arthur jest właściwie wdowcem, a do tego jego kariera jako felietonisty i stylisty znalazła się na zakręcie. Nie ma grosza przy duszy i wprowadza się do Palm Springs także dlatego, że nie stać go na życie w Nowym Jorku. Najmłodszy z nich Jerry, wiele lat wcześniej porzucił swoją wiarę (a był Mormonem) i od trzech dekad nie widział swojej córki. Wszystko to razem daje nam obraz, który jest świetnym punktem wyjścia do dowcipnego, ale też refleksyjnego serialu. Zwłaszcza, że dotychczas nie było aż tak wielu produkcji, pokazujących jak właściwie mają sobie ułożyć życie starsi wyoutowani geje. A to jedno z pierwszych pokoleń, które większość swojego życia przeżyło już bez ukrywania się. W jednej ze scen Arthur mówi „myślałem, że skoro przeżyliśmy lata osiemdziesiąte, jesteśmy nieśmiertelni”. No ale wiek średni a potem emerytalny skrada się do wszystkich i trzeba sobie jakoś życie ułożyć.
„Rodzina z wyboru” działa najlepiej wtedy, kiedy skupia się na codziennym życiu naszych bohaterów i na małych absurdach codzienności. Ale twórcy mają nieco większe ambicje. Sporo w tym serialu momentów nieco poważniejeszych, związanych z tym, że w pewnym momencie nasi bohaterowie muszą skonfrontować się z tym co przeżyli i co doprowadziło ich do tego wspólnego mieszkania. Wraca często motyw rodziny z wyboru jako tej, która jest prawdziwą miłością czyjegoś życia. Niekiedy serial staje się poważniejszy, co wychodzi różnie. Odcinek, w którym Jerry spotyka innego mężczyznę, także ukrywającego się geja Mormona, który jednak nie odszedł z kościoła, mam wrażenie nie jest w stanie sobie poradzić z tematem wykluczenia ze wspólnot religijnych. Znaczy, widać jak bardzo twórcy starają się nie obrazić niczyjej religijności, co akurat w przypadki Mormonów i ich podejścia do mniejszości wypada nieco naiwnie.
Kluczową dla zachowania całkiem niezłej dynamiki serialu jest postać matki Bunny’ego którą grała Linda Lavin. I tu jest problem. Lavin stworzyła naprawdę fantastyczną rolę żydowskiej matki, której głos Bunny słyszy cały czas w swojej głowie. Jej bohaterka ustawiała naszych panów do pionu, podpowiadała im co mają zrobić w życiu a jednocześnie, przypominała, że wcale nie są tak dojrzali jak im się wydaje. Do tego jej obecność przypominała o następnym etapie, kiedy już twoi znajomi nie mogą nie tylko z tobą mieszkać ale powoli przestają przychodzić na wspólny lunch. Była to rola cudowna, która moim zdaniem była kluczem do wyrównanej dynamiki serialowych odcinków. Niestety Linda Lavin zmarła w czasie produkcji pierwszego sezonu. Jeden odcinek odnosi się wyłącznie do śmierci jej bohaterki i jest dobrze napisany i autentycznie smutny. Co nie jest złe same w sobie, seriale komediowe, często mają smutne odcinki, ale kiedy pierwszy sezon ma ich tylko dziesięć, to nagle bardzo smutny odcinek w pierwszym sezonie zupełnie zmienia nastrój. Niestety brak tej postaci, zostawia dużą lukę w całej produkcji. Pomysł by zastąpić ją siostrą Bunny’ego nie jest moim zdaniem już tak dobry, zwłaszcza, że wcześniej twórcy mieli na nią zupełnie inny pomysł.
„Rodzina z wyboru” to całkiem przyjemny sitcom, choć na razie jest tylko dziesięć odcinków co w przypadku seriali komediowych niekoniecznie wystarcza by się przekonać, czy pomysł jest wystarczająco dobry. Na pewno dużym plusem jest obsada. Nikogo chyba nie dziwi, że Nathan Lane potrafi grać absolutną drama queen, czy że Nathan Lee Graham doskonale sprawdza się w roli kogoś kto rzuca ironicznymi uwagami. Ale było dla mnie zaskoczenie jak dobrze Matt Bomer gra totalnego idiotę. W każdym razie ta trójka aktorów rzeczywiście dobrze sobie radzi i ma dobrą chemię. Nie jest nam trudno uwierzyć, że przyjaźnią się od lat i chcą tworzyć właśnie taką rodzinę z wyboru niezależnie od różnic temperamentów. Czy dobra obsada wystarczy? Oceny są raczej dobre więc jest szansa. Choć tu muszę zaznaczyć, że sporo dowcipów sprawia nieco wrażenie recyklingu z „Will i Grace” (nie powinno to dziwić za obiema produkcjami stoją ci sami twórcy) a ten rodzaj humoru niekoniecznie dziś jest równie popularny (nawet ja uważam, że jest skończona ilość dowcipów o żydowskiej neurotyczności).
Oglądając serial cały czas myślałam o tym jak niesamowicie poszła do przodu telewizja czy rozrywka w mówieniu o queerowej (choć nie tylko) seksualności. Bohaterowie rozmawiają o swoich przeżyciach i preferencjach używając języka, który jeszcze dwie, trzy dekady temu nie dość, że nie powiedziałby wiele odbiorcom, co byłby po prostu raczej nieobecny w serialu, który raczej jest kierowany nie do gejowskiej społeczności. Oczywiście nadal jest to serial bardzo grzeczny, jak przystało na sticom, ale wciąż – widać, że po prostu zaszły spore zmiany w tym co widownia zrozumie i też w tym jak postrzegamy queerową seksualność. Z resztą nie chodzi jedynie o seks raczej o całe doświadczenie amerykańskich gejów. W jednym z odcinków bohaterowie jadą na Fire Island powspominać lata młodości i dobrze się bawić. Jeszcze dekadę temu większości widzów trzeba byłoby dokładnie tłumaczyć co to za miejsce, dziś jest dużo bardziej obecne w zbiorowej świadomości.
Na koniec muszę wam powiedzieć, że po obejrzeniu „Rodziny z wyboru” najbardziej żałowałam, że „Złotka” są nieobecne w Polskim streamingu. Nie wiem, dlaczego, może dlatego, że to starszy serial, może są jakieś problemy z prawami do dystrybucji. Na pewno chętnie bym usiadła i obejrzała tamtą produkcję, bo bardzo lubię ten typ seriali. Z resztą potem była bardzo fajna produkcja „Hot in Cleveland” gdzie właściwie mieliśmy ten sam pomysł, tylko serial realizowany był dużo później (choć też grała w nim Betty White) co oznaczało, że bohaterki już wyglądały bardziej współcześnie. Co prowadzi mnie do refleksji, że jest takie marzenie o zamieszkaniu na starość z najbliższymi przyjaciółmi, które jak widać się nie starzeje.