Niewidzialna praca, na której opiera się branża AI. Fragment książki w „W cieniu AI”

Przesiedleni syryjscy lekarze szkolą oprogramowanie medyczne, które pomaga diagnozować raka prostaty w Wielkiej Brytanii. Bezrobotne absolwentki studiów wyższych w dotkniętej recesją Wenezueli klasyfikują produkty modowe dla sklepów internetowych. Praca tych ludzi jest słabo ukrywanym sekretem dotyczącym tak zwanych systemów sztucznej inteligencji. Publikujemy fragment książki „W cieniu AI” Madhumity Murgii.

Maj 14, 2025 - 19:48
 0
Niewidzialna praca, na której opiera się branża AI. Fragment książki w „W cieniu AI”

Jest upalny wrześniowy poranek. W ciężkim równikowym powietrzu wisi groźba deszczu, a ubrania zaczynają kleić się do skóry już o dziewiątej. Ian Koli czeka na mnie przed zatłoczoną kawiarnią Connie’s Coffee Corner, zlokalizowaną w Kibera Town Centre — ośrodku społecznościowym w Kiberze, dzielnicy Nairobi. Kiedy się przedstawiam, sprężystym krokiem i z ręką wyciągniętą na powitanie podchodzi do nas także przyjaciel i były współpracownik Iana, Benjamin Ngito.

Ian i Benja znają się z czasów wspólnej pracy w amerykańskiej organizacji non profit Sama, która zleca prace cyfrowe w Afryce Wschodniej. Ubrany w wyblakły T-shirt marki Superdry i prezentujący dwudniowy zarost, Benja opowiada, że jego przygoda z nią zaczęła się właśnie tu, gdzie stoimy, obok kawiarni Connie’s. W 2008 roku lokalny zespół rekrutacyjny Samy zaproponował mu honorarium za zwerbowanie 20 młodych mieszkańców Kibery na szkolenie informatyczne w sąsiedniej kafejce internetowej. Udało mu się znaleźć tylko 19 ochotników, więc sam zapisał się jako dwudziesty.

— Nie miałem wyboru — mówi. — Potrzebowałem tej kasy.

Ostatecznie przepracował w Samie pięć lat.


Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio.Wykup prenumeratę lub dostęp online.


W 2018 roku również Ian dostał propozycję stałego zatrudnienia w tej organizacji. Z początku myślał o prostych pracach administracyjnych czy porządkowych, był więc zaskoczony, kiedy przyjaciel powiedział mu, że chodzi o sztuczną inteligencję. Jak sam mówi, nie miał pojęcia, czym ona jest. Nigdy wcześniej nie pracował w biurze, a już na pewno nie w sektorze nowoczesnych technologii. W okresie dorastania imał się różnych doraźnych zajęć — sprzątał, pracował na budowach, organizował oddolne akcje społeczne. Gdy nie mógł znaleźć innego zatrudnienia, brał pieniądze od lokalnych polityków za sianie zamętu w dzielnicy podczas wyborów. Inicjował wznoszenie barykad na ulicach, palenie opon czy rozróby z policją.

— Tutaj, w getcie, żyje się z dnia na dzień. Kiedy komuś udaje się zdobyć odrobinę gotówki, od razu wydaje ją na jedzenie — tłumaczy.

Z rozmów z Benją i innymi przyjaciółmi wiedział, że praca w Samie zmieniła ich życie. On też poczuł więc nadzieję na odmianę własnego losu i wyprowadzkę z ciasnego lokum, które zajmował wraz z sześcioma innymi młodzieńcami. Może nawet zdołałby zaoszczędzić trochę pieniędzy? Przyjął więc propozycję zatrudnienia i pracuje w Samie do dziś.

Kiedy dwa lata temu kontaktowaliśmy się wirtualnie podczas pandemii covidu, by porozmawiać o tej organizacji i jego pracy, Ian był przeraźliwie chudym chłopakiem z nieśmiałym uśmiechem pod rzadkim wąsem. Dziś prowadzi nas do swojego nowego domu w centrum Kibery. Mieszka w nim z żoną i czteromiesięcznym dzieckiem.

— Wiele się zmieniło — mówi.

Kibera. Czego nie widać z Doliny Krzemowej

Położona niedaleko centrum Nairobi Kibera jest jednym z największych slumsów w Afryce. Mieszkają tu najbiedniejsze warstwy społeczeństwa. Milion obywateli tego miasta nędzy znajduje się w ciągłym ruchu, zanurzony w magmie skomplikowanych relacji sąsiedzkich, ożywionych targów i zwykłych ludzkich spraw. Jesteśmy jak papierowe łódeczki niesione nurtem codzienności. Nikt nie unika rowów i rynsztoków — są tu normalnymi szlakami komunikacyjnymi. Na tych wąskich ścieżkach piesi muszą nieustannie uskakiwać przed taksówkami motocyklowymi (zwanymiboda-boda), trąbiącymi natarczywie dostawczakami i dziećmi biegającymi za piłką. Sklepy mięsne i przybytki fryzjerów konkurują o miejsce z salonami piękności i barami ze smażonym kurczakiem. Wszędzie widać reklamy wszechobecnej w Kenii firmy M-PESA, świadczącej usługi finansowe za pośrednictwem telefonów komórkowych. W nieruchomym powietrzu unosi się ostra woń psujących się odpadków, upału i ludzkich ciał.

Przeczytaj też:Narodziny idei Białego Zbawcy. Fragment książki „Afryka to nie państwo” Dipo Faloyina

Kibera to złożony, amorficzny organizm składający się z odrębnych osiedli, plemion i klas społecznych. Obowiązuje tu niepisana hierarchia. W miejscu zwanym Laini Saba, położonym na pagórku, u którego podnóża się znajdujemy, szerzy się przestępczość, a nędzne chatynki są zbudowane z gliny i płótna. W każdej z nich gnieździ się sześć–siedem osób. Tu, gdzie jesteśmy, w osadzie o nazwie Gatwikira, domostwa są kryte blachą, a czasem nawet mają murowane ściany. Można mieć taki dom na własność i dzielić go z jedną, góra dwiema osobami. Przede wszystkim jednak da się bez strachu wyjść za dnia na ulicę.

Jak mówi Ian, sensem życia kiberyjczyków jest przetrwanie. Muszą rywalizować o skąpe zasoby wody, radzić sobie z niedostatkiem energii elektrycznej i walczyć o nieliczne miejsca pracy. Jednoczy ich jednak fanatyczna wręcz lojalność wobec lokalnej społeczności i zbiorowa nieufność w stosunku do państwa. Spory rozstrzyga miejscowa starszyzna. Polityk, który rządzi dzielnicą od 20 lat, ma przydomek Baba, czyli Ojciec.

Nigdy wcześniej nie byłam w Nairobi, ale wychowałam się w Mumbaju. Stolica Kenii, z niespożytą przedsiębiorczością jej mieszkańców, ich codziennymi smutkami i żywiołowo okazywaną radością, trochę mi przypomina miejsce, z którego pochodzę.

Kiedy docieramy do jego domu, Ian wyciągniętym w górę kciukiem wskazuje drewniane schody.

— Pięterko — mówi z uśmiechem.

W tych stronach druga kondygnacja to rzadkość. Wchodzimy na górę i pokonujemy wąski korytarz obramowany ukośnymi dachami z blachy. Pachnie mydłem i świeżością. Kobiety rozwieszają pod gołym niebem dopiero co uprane, ociekające wodą ubrania. Niektóre z nich mają na plecach chusty z dziećmi. Pozdrawiają nas skinieniem głowy.

Ian prowadzi mnie do ostatniego pomieszczenia po lewej stronie. Schludne wnętrze jest oświetlone gołą żarówką. Wszechobecny w Kiberze dźwięk rapu dociera tu przytłumiony, jakby z oddali. Warkot wentylatora biurkowego wdziera się w panującą we wnętrzu ciszę.

— Oto mój dom — mówi Ian. —Karibu sana*.

Wnętrze zostało starannie zagospodarowane, do ostatniego centymetra kwadratowego. W pomieszczeniu znajdują się kanapa, dwa krzesła, odwrócona do góry dnem drewniana skrzynia, która pełni funkcję stołu, a także duże łóżko, ustawione w rogu i oddzielone wzorzystą zasłoną, zapewniającą odrobinę prywatności. Na jednej ze ścian powieszono otwartą szafkę na buty, w której widać kilkanaście par tenisówek Iana, a pod nią wiszą w rządku jego czapki z daszkiem. Przy łóżku, w nogach, ukryta przed wzrokiem gości, stoi kuchenka.

Na podwyższonej półce widzę laptopa, a obok niego ogromny telewizor, traktowany niemal jak bóstwo. Na stronie głównej Netflixa wyświetlają się bez dźwięku zwiastuny hollywoodzkich i bollywoodzkich filmów i seriali. Pod koniec 2020 roku Sama nawiązała współpracę z miejscowymi operatorami telekomunikacyjnymi, by rozprowadzić internetową sieć światłowodową w dużej części Kibery oraz w innych rejonach miasta. Dzięki temu podczas pandemii osoby związane z organizacją mogły pracować w domach. Ian znalazł się wśród tych, których mieszkania zostały podłączone do internetu, dzięki czemu stał się nagle bardzo lubiany wśród sąsiadów.

— To moje domowe biuro — mówi. — Tutaj się budzę, pracuję przez cały dzień, a po zakończeniu pracy mam czas, żeby wziąć udział w zajęciach edukacyjnych. Uczę się programowania.

W zeszłym roku Sama przyznała mu stypendium na naukę w college’u, dzięki czemu Ian mógł …