Finish? Impossible. / Mission: Impossible - The Final Reckoning
Kiedy trzy lata temu Tom Cruise wysiadaĹ ze swojego ĹmigĹowca na helipadzie przy bulwarze La Croisette, premierÄ "Top Gun: Maverick" witano w atmosferze karnawaĹowej celebracji. Lazurowe niebo nad paĹacem festiwalowym nawiedziĹy samoloty myĹliwskie, ciÄ
gnÄ
ce za sobÄ
smugi dymne w trzech kolorach: niebieskim, biaĹym i czerwonym. W tÄ francuskÄ
flagÄ przebijanÄ
promieniami sĹoĹca wpatrywali siÄ
Kiedy trzy lata temu Tom Cruise wysiadaĹ ze swojego ĹmigĹowca na helipadzie przy bulwarze La Croisette, premierÄ "Top Gun: Maverick" witano w atmosferze karnawaĹowej celebracji. Lazurowe niebo nad paĹacem festiwalowym nawiedziĹy samoloty myĹliwskie, ciÄ
gnÄ
ce za sobÄ
smugi dymne w trzech kolorach: niebieskim, biaĹym i czerwonym. W tÄ francuskÄ
flagÄ przebijanÄ
promieniami sĹoĹca wpatrywali siÄ wĂłwczas nawet najbardziej okopani w arthousie festiwalowi koneserzy, a w ich bezwarunkowym spojrzeniu w gĂłrÄ â a nie przed siebie, na ekran â daĹo siÄ dostrzec coĹ symbolicznego. Oto na krĂłtki moment widowisko zepchnÄĹo z tronu sztukÄ, cementujÄ
c niepodzielne rzÄ
dy nad wspĂłĹczesnym kinem: takĹźe tym europejskim, takĹźe tym w Cannes. Tom Cruise zaĹoĹźyĹ tÄ puĹapkÄ wĹasnymi rÄkami, na najwiÄkszym Ĺwiatowym ĹwiÄcie filmu udowadniajÄ
c boskoĹÄ przede wszystkim samego siebie. Trzy lata później nie ma juĹź potrzeby niczego udowadniaÄ. Na oficjalnÄ
premierÄ ostatniej czÄĹci "Mission: Impossible" Cruise wchodzi "po cywilnemu", drzwiami, jak czĹowiek. FilmujÄ
ce to na duĹźych zbliĹźeniach kamery wychwytujÄ
pojedyncze kosmyki siwych wĹosĂłw, zmarszczki na czole, niedoskonaĹoĹci uĹmiechu. A jednak, gdy ĹwiatĹa w kinie w koĹcu zgasnÄ
, przez niemal trzy godziny projektor wyĹwietlaÄ bÄdzie wprawione w ruch porÄczenia, Ĺźe jest w nim coĹ nie z tego Ĺwiata. SwĂłj prawdziwie boski pierwiastek, dosĹownÄ
zdolnoĹÄ do czynienia niemoĹźliwego, Cruise objawiaĹ przecieĹź wraz z kaĹźdÄ
kolejnÄ
czÄĹciÄ
cyklu, zarĂłwno na ekranie, jak i poza nim. ByÄ moĹźe i dobrze, Ĺźe tÄ ukochanÄ
przez siebie seriÄ puentuje wĹaĹnie teraz â w Ĺwiecie peĹnym wĹasnych wyznawcĂłw, pozbawionym aktĂłw agnostycznej herezji. Do dokĹadnego objaĹnienia punktu wyjĹciowego "Mission: Impossible â Final Reckoning" â Cruiseâowskiego grand finale i deklarowanego poĹźegnania z seriÄ
â przydaĹaby siÄ tablica i zestaw kolorowych flamastrĂłw. Najnowsza czÄĹÄ przygĂłd Ethana Hunta to bowiem nie tylko Ăłsmy tom franczyzy, ale i druga poĹowa epilogu, uzupeĹniajÄ
ca urwane wydarzenia pamiÄtane z "Mission: Impossible â Dead Reckoning â Part One". Ten zakulisowy chaos informacyjny film Christophera McQuarriego stara siÄ przezwyciÄĹźyÄ najprostszymi z moĹźliwych ĹrodkĂłw. ZdajÄ
c sobie sprawÄ z dwuletniej przerwy dzielÄ
cej oba tytuĹy, twĂłrcy zdecydowali siÄ na rozpoczÄcie seansu kilkuminutowym streszczeniem minionych wydarzeĹ w formie pokazu slajdĂłw z monologiem z offu aâla weselne "The Best Of: Kasia i Tomek". NapiÄty gĹos pani prezydent (Angela Bassett w roli wcale-nie-Kamali Harris) najpierw przypomina o dotychczasowych dokonaniach Hunta, Ĺźeby nastÄpnie przedstawiÄ cele na najbliĹźsze trzy godziny seansu. Najpierw jest wiÄc o Entity â zĹej sztucznej inteligencji dÄ
ĹźÄ
cej do anihilacji Ĺwiata; "Sewastopolu" â zaginionym wraku Ĺodzi podwodnej, na ktĂłrej pokĹadzie znajduje siÄ klucz ĹşrĂłdĹowy do powstrzymania tego zagroĹźenia; oraz Gabrielu â popleczniku i wykonawcy woli Entity, ktĂłrego naleĹźy pokonaÄ. Potem jest o ryzyku nuklearnym, namierzeniu Ĺodzi podwodnej, powstrzymaniu apokalipsy, tajnej misji i 72 godzinach. Wszystko jasne? Tak czy nie, powyĹźsza wiadomoĹÄ ulegnie samodestrukcji za 5...4...3... Ten niezrÄczny filmowy poczÄ
tek przypominajÄ
cy skrĂłt minionego odcinka serialu jest w nowym "Mission: Impossible" oczywiĹcie zĹem koniecznym; zgniĹym kompromisem pomiÄdzy bezpoĹrednim kontynuowaniem fabuĹy poprzedniej czÄĹci a stabilnym staniem na wĹasnych nogach. Zanim "Final Reckoning" zacznie na nich chodziÄ, biegaÄ, a potem skakaÄ, minie dobre trzydzieĹci minut â rozproszone, narracyjnie rwane i zamiast klarownej rozrywki zwiastujÄ
ce wyĹÄ
cznie spektakularnÄ
katastrofÄ. Jak to jednak w serii bywa od zawsze, widmo tragedii staje siÄ indykatorem dziaĹaĹ niemoĹźliwych â takĹźe po drugiej stronie kamery. Gdy fabularne zÄbatki w koĹcu pĂłjdÄ
w ruch, a film zaczyna pokazywaÄ wiÄcej i mĂłwiÄ mniej, McQuarrie po raz kolejny osiÄ
ga maestriÄ zarzÄ
dzania napiÄciem. Tak wĹaĹnie zaczyna siÄ wĹaĹciwy koncert Ethana Hunta. W tym sensie "Final Reckoning" okazuje siÄ zresztÄ
bliĹşniakiem urodzonego chwilÄ wczeĹniej "Dead Reckoning: Part One". Oba filmy to wyjÄ
tkowe paradoksy dzisiejszego kina. Mimo wyĹrubowanego metraĹźu, skĹadajÄ
siÄ przecieĹź raptem z kilku sekwencji, przeciÄ
gniÄtych do granic moĹźliwoĹci wyĹÄ
cznie dla odbiorczej satysfakcji widza. Rozgrywane w tym samym miejscu, czasie i z tym samym zestawem bohaterĂłw, udajÄ
c jak gdyby pojedyncze sceny bez miejsca na wytchnienie, ekscytujÄ
na poziomie nieprzerwanego dawkowania adrenaliny. W "Final Reckoning" miejsce pamiÄtnej walki w pociÄ
gu czy pogoni uliczkami Rzymu zajmÄ
(Ĺźeby uniknÄ
Ä spoilerĂłw) spektakularne zadania powietrzne i podwodne â z miejsca najwaĹźniejsze realizacyjne osiÄ
gniÄcia caĹej serii. Prezentowana przez McQuarriego ĹwiadomoĹÄ jÄzyka gatunku nie zna Ĺźadnych ograniczeĹ. Gdy ma ochotÄ, reĹźyser przez kilkadziesiÄ
t minut potrafi montowaÄ tu rĂłwnolegle aĹź trzy linie narracyjne, a jego przeskoki pomiÄdzy scenami akcji oferujÄ
naraz climax i suspens. W konsekwencji widz jednoczeĹnie przegrzewa siÄ od nadmiaru bodĹşcĂłw i pragnie ich wiÄcej; chce wiedzieÄ, co dzieje siÄ gdzie indziej i czerpie radoĹÄ z naparzanki tu-i-teraz. Narracyjna gibkoĹÄ McQuarriego idealnie splata siÄ zresztÄ
z szaleĹstwem akrobacji Cruiseâa. Poza importowanymi z Hong Kongu mistrzami kina kopanego, amerykaĹski przemysĹ filmowy nie miaĹ artysty podobnego kalibru bodaj od czasu Bustera Keatona. Tym wszystkim, ktĂłrzy o wyczynach kaskaderskich 62-latka mĂłwiÄ
w kategoriach "marketingu" czy "pompowania ego" polecam zerknÄ
Ä na zmordowanÄ
twarz aktora wyraĹźajÄ
cÄ
bezwarunkowe poĹwiÄcenie tej robocie, a potem puknÄ
Ä siÄ w czambuĹ. Na Ĺamach caĹej serii Cruise zdÄ
ĹźyĹ wspiÄ
Ä siÄ na BurdĹź ChalifÄ, spaĹÄ na motorze w przepaĹÄ, zĹamaÄ sobie kostkÄ skaczÄ
c pomiÄdzy dachami budynkĂłw i przypiÄ
Ä siÄ do startujÄ
cego samolotu. Tym razem "tylko" zasĹabĹ stojÄ
c na skrzydle lecÄ
cego dwupĹatowca i nurkowaĹ swobodnie przy realizacji scen podwodnych. Kolejny normalny dzieĹ w biurze. Co ciekawe, to bezwarunkowe oddanie efektom praktycznym (czy teĹź, jak kto woli, praktyce samego Cruiseâa) nieprzypadkowo ĹÄ
czy siÄ z gĹĂłwnym tematem "Final Reckoning". TechnologiÄ przejmujÄ
cÄ
wĹadzÄ nad czĹowiekiem da siÄ w koĹcu pokonaÄ wyĹÄ
cznie przejĹciem w peĹny tryb "offline", wylogowaniem siÄ do Ĺźycia, siĹÄ
namacalnoĹci. Przed zarzutami o reakcyjnÄ
dziaderskoĹÄ tematu i podpiÄcie siÄ pod technokratyczne fobie film McQuarriego wybrania ostatecznie wĹaĹnie prawda Toma Cruiseâa; czĹowieka nie tyle przeraĹźonego dzisiejszÄ
usieciowionÄ
rzeczywistoĹciÄ
, co zwyczajnie zbyt fajnego na jej realia. "Ĺwiat wciÄ
Ĺź ciÄ potrzebuje" â usĹyszy w jednej z filmowych scen. Nie wiem jak Ĺwiat, ale kino na pewno.