MINECRAFT: FILM. Fenomen kulturowy [RECENZJA]
Godzin, które spędziłem w Minecrafcie policzyć nie sposób. Końcówkę podstawówki i całe gimnazjum przesiedziałem przed komputerem, eksplorując razem z przyjaciółmi sześcienną krainę stworzoną przez Notcha i jego kolegów z Mojanga. To nie nostalgia sprawiła jednak, że do seansu Minecraft: Film podchodziłem sceptycznie jak cholera. Chodzi raczej o to, że wydana w 2009 roku gra wydaje […]
![MINECRAFT: FILM. Fenomen kulturowy [RECENZJA]](https://film.org.pl/wp-content/uploads/2025/04/minecraft1.jpg)
Godzin, które spędziłem w Minecrafcie policzyć nie sposób. Końcówkę podstawówki i całe gimnazjum przesiedziałem przed komputerem, eksplorując razem z przyjaciółmi sześcienną krainę stworzoną przez Notcha i jego kolegów z Mojanga. To nie nostalgia sprawiła jednak, że do seansu Minecraft: Film podchodziłem sceptycznie jak cholera. Chodzi raczej o to, że wydana w 2009 roku gra wydaje się po prostu… nieadaptowalna. U jej podstaw leży przecież – wyjątkowo ostentacyjna i niemożliwa do zignorowania – afabularność. Jako gracze zostajemy za każdym razem wrzuceni w inny, losowo wygenerowany świat, któremu sami musimy nadać sens i wartość (francuscy egzystencjaliści lubią to!). Nie sposób oddać sprawiedliwość temu mechanizmowi w klasycznym filmie fabularnym – twórcy Minecraft: Film nawet nie próbują tego robić. Proponują nam w zamian coś znacznie prostszego: generyczną przygodówkę, opartą na nieśmiertelnym schemacie Czarnoksiężnika z Oz, którą przed kompletną bylejakością ratuje absurdalny humor i dwóch facetów w kryzysie wieku średniego.
Zaczyna się to wszystko, a jakże, od starego, poczciwego Steve’a (Jack Black). Bohater snuje narrację z offu, opowiadając o tajemniczym świecie, do którego trafił, kiedy porzucił bezduszną pracę w korpo i zaczął oddawać się swojej największej pasji: górnictwu. Po wykopaniu podejrzanej, świecącej na niebiesko kostki Steve przeniesiony został do alternatywnej rzeczywistości, zwanej Nadświatem (ang. Overworld). Rzeczywistości, w której można stworzyć wszystko, o czym się tylko zamarzy, pod jednym warunkiem: że będzie to zbudowane z sześcianów. Idylla bohatera kończy się, gdy trafia on do Netheru – krainy zamieszkałej przez pigliny, a rządzonej przez Małgosię, przeciwniczkę wszelkich przejawów kreatywności. Chcąc ratować ukochany świat przed zagładą, Steve powierza magiczną kostkę swojemu psu, aby ten ukrył ją na Ziemi. W posiadanie magicznego artefaktu wchodzi przypadkiem, grany przez Jasona Momoę, Garret – kiedyś profesjonalny gracz, a teraz właściciel dogorywającego sklepu z elektroniką. Mężczyzna zostaje wciągnięty do innego wymiaru wraz z nastoletnim Henrym (Sebastian Hansen), jego starszą siostrą (Emma Myers) oraz znajdującą się akurat w okolicy agentką nieruchomości (Danielle Brooks).
Sami widzicie: trzeba się naprawdę nieźle napocić, aby zarysować fabułę Minecrafta. Nie jest to zbyt dobry znak, zwłaszcza w kontekście kina popularnego, opartego na archetypach i utrwalonych schematach narracyjnych. I rzeczywiście, zdecydowanie najsłabszym punktem filmu Jareda Hessa (Napoleon Wybuchowiec, Nacho Libre) jest historia. Denna, napisana na kolanie, zbyt skomplikowana i przewidywalna jednocześnie. W każdej sekundzie seansu czuć, że Minecraft miał aż 5 scenarzystów: zamiast koherentnej fabuły otrzymujemy ciąg mniej lub bardziej udanych gagów, których nadrzędnym celem jest upchnięcie do filmu jak największej liczby elementów z gry. Rykoszetem dostaje się w tej sytuacji bohaterom, potraktowanym przez scenarzystów po macoszemu. Drugoplanowe postaci Myers i Brooks wydają się na przykład zupełnie zbędne: zepchnięte na obrzeża fabularne, powracają co jakiś czas na ekran tylko po to, aby głęboko westchnąć albo zrobić zszokowaną minę. W przeciwieństwie do Steve’a czy Garreta nie przechodzą żadnej przemiany: po prostu są, snując się bezwiednie wśród wygenerowanych komputerowo sześcianów. Obie bohaterki sprawiają wrażenie – i piszę to z autentyczną przykrością, bez złośliwości – wepchniętych do scenariusza wyłącznie dla zachowania parytetów płciowych i rasowych; nie tędy droga, jeżeli chodzi o reprezentację i różnorodność.
Wspomniane wady rekompensuje, przynajmniej do pewnego stopnia, świetny casting. Fantastyczny jest tu zwłaszcza Jack Black – nieoficjalny ambasador społeczności graczy w Hollywood, bardzo chętnie biorący udział w kolejnych adaptacjach gier wideo (po Super Mario Bros. i Borderlandsach przyszedł czas na Minecrafta). Aktor szarżuje, wypowiada każdą linijkę dialogową z nadmierną emfazą, przede wszystkim zaś dobrze się bawi, robiąc z roli Steve’a przerysowaną wersję samego siebie (jeżeli mi nie wierzycie, to polecam sprawdzić prowadzony przez niego kanał na YouTube). Innymi słowy, jest jak Nicolas Cage w wersji family friendly, dla całej rodziny. Co zaskakujące, Black tworzy doskonały duet komediowy z Jasonem Momoą, dotąd kojarzonym przede wszystkim ze śmiertelnie poważnym kinem akcji (Diuna, Aquaman, Szybcy i wściekli). W adaptacji gry Mojanga Momoa prezentuje zupełnie nowe oblicze, wykazując się przy okazji zdrowym dystansem względem własnego emploi – aktor wciela się tutaj właściwie w parodię granych przez siebie postaci; mięśniaka w różowej kurteczce, z niedoborem intelektu i przerośniętym ego. Obaj gwiazdorzy robią znakomity użytek z absurdalnego humoru, którym najeżony jest scenariusz – to dzięki nim Minecraft wybija się momentami na poziom jednej z najlepszych komedii przygodowych ostatnich lat, czyli Dungeons & Dragons.
Już teraz wiadomo jednak, że film Hessa zarobi co najmniej kilka razy więcej od widowiska Jonathana Goldsteina i Johna Francisa Daleya. Analitycy z Warner Bros. prognozowali, że produkcja zgarnie w weekend otwarcia nieco ponad 50 milionów dolarów – Minecraft tymczasem przekroczył najśmielsze oczekiwania, potrajając ten wynik. Liczby mówią same za siebie: ludzie walą do kin drzwiami i oknami. W samej Polsce film obejrzało dotychczas prawie milion widzów i wszystko wskazuje na to, że rekord frekwencyjny, ustanowiony dobrych parę lat temu przez Kler Wojciecha Smarzowskiego, zostanie pobity. Niepowtarzalnym doświadczeniem jest seans Minecrafta w sali wypełnionej po brzegi nastolatkami. Każda co bardziej memiczna linijka Jacka Blacka nagradzana jest spontanicznymi brawami i głośnymi wiwatami. „Chicken Jockey!” – rzuca z ekranu Steve, a widownia szaleje, rozpalona do czerwoności. I nikomu nie przeszkadzają paskudne efekty specjalne, chaotyczna narracja i drętwa fabuła. To kwestie drugorzędne: liczy się zabawa, czysty fun płynący z długo wyczekiwanego seansu. Czy tego chcemy, czy nie – mamy do czynienia z fenomenem kulturowym. Nieszczególnie udanym filmem, który porwał, porywa i jeszcze długo będzie porywał tłumy.