Miasto, które najlepiej odkrywać na rowerze. Oferuje aż 620 km ścieżek
Odkrywając Berlin na dwóch kółkach, można zobaczyć nie tylko najsłynniejsze zabytki, ale i poczuć przemiany, jakie przeszło to miasto. Z podzielonej stolicy do symbolu wolności.
W tym artykule: Wizja przyszłości Odrębne światy Wyspa artystów Droga do wolności Otacza mnie dżungla. Zieleń jest intensywna i soczysta, a powietrze ma zapach porannej rosy. Jestem sama na ścieżce rowerowej przecinającej Tiergarten, największy park w Berlinie (a jednocześnie trzeci pod względem powierzchni rezerwat przyrody w Niemczech) i czuję się jakbym była na podmiejskiej wycieczce. Wokół mnie panuje cisza, przerywana śpiewem ptaków i szumem kół mojego roweru. Trudno uwierzyć, że ta przestrzeń wydaje się pusta, chociaż jest w samym centrum wielkiej, niemal trzymilionowej aglomeracji. Ale na ponad 210 ha każdy znajdzie własne miejsce do kontemplacji: ktoś medytuje, mijam też pojedynczych spacerowiczów i miłośników porannego joggingu. Niektóre drzewa są ogromne i wydają się bardzo stare, ale podobnie jak przeważająca część miasta i on został zniszczony pod koniec II wojny światowej, więc można znaleźć tu wiele śladów historii. Wizja przyszłości Odbudowa ogrodu rozpoczęła się w 1949 r., a park udało się zrekonstruować na podstawie przedwojennych planów, podobnie jak położony tuż obok ogród zoologiczny, Zoologischer Garten, który został otwarty w 1844 r. jako pierwsze zoo w Niemczech. Przecinam park i dojeżdżam do najmniejszej dzielnicy Berlina, Hansaviertel. W 1953 r. wśród gruzów narodziły się nowe idee, kiedy miasto ogłosiło konkurs na wizję dzielnicy przyszłości. Podstawowy plan osiedla powstał w wyniku pracy trzech architektów: Gerharda Jobst’a, Willy Kreuer’a oraz Wilhelma Schließe, których pomysł zakładał budowę funkcjonalnych budynków mieszkalnych wśród zieleni. Wśród zaproszonych do projektu architektów, którzy mieli odpowiadać za projekty poszczególnych budynków, znalazły się najważniejsze nazwiska światowego formatu, 53 twórców z 13 krajów, wśród nich takie sławy jak Walter Gropius, Oscar Niemeyer i Alvar Aalto. Kiedy wystawa Interbau 57 została otwarta dla publiczności w 1957 r., nie przypominała architektonicznej prezentacji, na której można zobaczyć pomysły i szkice. Tutaj „modele” to zrealizowane konstrukcje: budynki mieszkalne z kolorowymi balkonami, betonowe bryły o fantazyjnych kształtach i obłe bryły o charakterystycznych teksturach, w tym sklepy, kino, biblioteka oraz stacja metra Hansaplatz, która obecnie również jest zabytkiem. Cegiełkę dołożył również jeden z najważniejszych architektów swoich czasów, Le Corbusier, którego Unite d’Habitation znalazł się poza obszarem Hansaviertel. Prowadzę rower chodnikiem, żeby nie spowodować wypadku patrząc na użytkowane przez mieszkańców architektoniczne perły. A tutaj zabytkiem jest nawet… zieleń. Odrębne światy Podróż przez historię jest wpisana w tkankę Berlina. I każdą z osobnych najlepiej odkrywać z perspektywy tras rowerowych, które w mieście mają łączną długość ponad 620 km. Prowadzą między szklanymi wieżowcami, starymi kamienicami, muzeami i miejscami pamięci: kolejne warstwy miasta zastępowały poprzednie, następując po sobie jak rozdziały historii XIX i XX w. Na Cora-Berliner-Straße tłumy, zaś wieczorami słychać tu dźwięki koncertów z ogromnej sceny rozstawianej pod pobliską Bramą Brandenburską, szum samochodów przejeżdżających koło Reichstagu i dzwonki rowerów wśród rozmów setek przechodniów. Mijam zakola przecinającej Berlin Sprewy, na której nabrzeżach relaksują się mieszkańcy i dojeżdżam aż do dawnej „ziemi niczyjej”: Potsdamer Platz. Tutaj, na skrzyżowaniu miejskich arterii, gdzie stoi nowoczesny dworzec, jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było ani jednego budynku. Widok przesłaniał mur, granica między podzielonymi Niemcami: Wschodnimi i Zachodnimi. Śladem tej niedawnej historii jest kładka, która łączy stojące tu budynki rządowe. Wśród wszechobecnej wolności trudno uwierzyć, że zaledwie niecałe trzydzieści lat temu życie Berlińczyków było podporządkowane ścisłym regułom, a od 13 sierpnia 1961 roku przez niemal trzy dziesięciolecia wolność wydawała się odległym marzeniem. Nagła decyzja o wybudowaniu muru berlińskiego sprawiła, że z dnia na dzień mieszkańcy obu części miasta zostali od siebie oddzieleni: wśród nich rodziny, przyjaciele, współpracownicy. Granice można było przekraczać tylko w wyznaczonych miejscach, a Berlin Wschodni i Zachodni miały należeć do odrębnych światów kształtowanych przez rywalizujące mocarstwa. Dziś najbardziej znaną pamiątką po tych czasach jest „Checkpoint Charlie” u zbiegu Friedichstrasse i Zimmerstrasse. Podczas zimnej wojny w tym miejscu dochodziło do dramatycznych napięć między wrogimi stronami, a w październiku 1961 r., kiedy stanęły naprzeciw siebie uzbrojone radzieckie i amerykańskie czołgi mówiono o tym, że trzeciej wojny światowej uniknięto o włos. Dziś w niewielkiej budce zamiast żołnierzy wartę pełnią przebrani w historyczne uniformy statyści, a strzelają najwyżej migawki obiektywów, kiedy turyści pozują do zdjęć z rekwizytami z dawnych czasów albo fotografując się na tle słynnej East Side Gallery. Tłem jest galeria graffiti i malowideł o długości 1316 m, na którą składa się 106 dzieł artystów z całego świata, umieszczona po wschodniej stronie Muru Berlińskiego. Wyspa artystów Artyści nadal inspirują się historią oraz oczywiście liberalną atmosferą miasta. W rocznicę 35-ej rocznicy upadku muru w Berlin Wall Memorial Lapidarium lokalna artystka Meike Ziegler zaaranżowała inaugurację instalacji Wall to Table – w trakcie stworzonego przez siebie rytuału zamieniła dzielące fragmenty muru w łączący społeczność stół, który służy dialogowi i jednoczeniu pośród różnorodności. Z takiego podejścia słynie Berlin, gdzie kolejne dzielnice przejmują twórcy, reprezentanci ruchów kontrkulturowych i indywidualiści. Tradycja zaczęła się w samym sercu miasta, i to wiele lat temu. A konkretnie w XIX w., od oświeceniowych pomysłów Friedricha Wilhelma II. Cesarz był miłośnikiem sztuki i właśnie za jego rządów narodziła się myśl o tym, żeby najpiękniejsze dzieła uznanych artystów zgromadzić… na jednej wyspie. Przemierzam rowerem turystyczną Rosenthaler Strasse, aż docieram do Hackescher Markt i Sprewy. Wzdłuż nabrzeża jest tłoczno od spacerowiczów, którzy chwytają promienie słońca i od razu można odróżnić berlińczyków od turystów. Ci pierwsi wydają się niewzruszeni widokiem Berliner Dom, monumentalnej katedry z XIX w., która góruje nad nabrzeżem. Ci ostatni mijają zabytki z zachwytem i wszyscy kierują się w jedną stronę: na Wyspę Muzeów (Museuminsel). Prawie dwa stulecia od wcielenia w życie pomysłu „artystycznej wyspy”, która została zaprojektowana przez Karla Friedricha Schinkela i Friedricha Augusta Stülera, nadal zachwyca. Nie tylko neoklasycystyczną architekturą muzeów, ale przede wszystkim tym, co można podziwiać w trakcie zwiedzania, na które trzeba poświęcić cały dzień. Otwarcie galerii, która dzisiaj jest znana pod nazwą Altes Museum w 1830 r. było tylko początkiem. W kolejnych latach wyrosły niesamowite świątynie sztuki: Neues Museum, (Alte) Nationalgalerie, Bode-Museum, a w końcu Pergamon, oddany do użytku w 1930 r. I kiedy wydaje się, że nie może nas spotkać nic piękniejszego od popiersia Nefertiti, która jest „gwiazdą” Neues Museum, słynącego z kolekcji sztuki starożytnej, w Alte Nationalgalerie czekają obrazy najważniejszych twórców niemieckiego malarstwa, w tym Caspara Davida Friedricha i Adolfa Menzela. Na deser zostają francuscy impresjoniści, z Manetem i Renoirem na czele. Droga do wolności Po uczcie estetycznej, od której kręci się w głowie, można wtopić się w tłum artystów, przechadzających się ulicami współczesnego Berlina. Teraz najwięcej jest ich na południe od Friedrichshain. Kreuzberg, który kojarzy się z artystyczną mekką, stał się dla ich za drogi. Gentryfikacja objęła kolejne dzielnice na południe. Najpierw Neukölln, dzielnicę, której centralna stacja metra Hermannplatz, do niedawna była na liście przystanków zakazanych. W bramach kamienic jeszcze kilka lat temu królowali handlarze narkotyków i przestępcy, aż pałeczkę przejęli nie bojący się niczego hipsterzy. Jedno się nie zmieniło: nad Flughafenstrasse wciąż unosi się słodki i kadzidłowy zapach dymu z fajek wodnych i zapach przypraw kuchni tureckiej, marokańskiej i libańskiej. W lokalnych sklepikach można znaleźć wszystko: od mięsa halal, po obudowy telefonów komórkowych. Zakupom towarzyszą dźwięki arabskich przebojów, a w sklepach klienci czasami witają się niemieckim „Guten Tag”, ale zdecydowanie częściej pozdrowieniami zaczerpniętymi z wielu języków Berlina. Niektórzy właśnie tutaj robią zakupy na piknik na dawnym lotnisku Tempelhof: im bliżej celu tym bardziej ulice prowadzące do piknikowego raju zaczynają przypominać zatłoczoną autostradę dla rowerów. To jedno z najpopularniejszych miejsc wypoczynku mieszkańców, które kiedyś było lądowiskiem dla amerykańskich samolotów. Dziś na lotniskowej płycie można wprawiać się w kitesurfingu, pływać na wakeboardzie, albo jeździć na deskorolce na … pasie startowym. Jednak większość osób siedzi na kocach rozłożonych na trawie, słychać pisk biegających dzieci, trzask otwieranych puszek, a powietrzu unosi się dym z rozpalonych tu i ówdzie grilli. Kiedy słońce zachodzi, lotnisko powoli pustoszeje a życie przenosi się między innymi na Weserstraße, gdzie na każdym rogu tłum wylewa się z barów: piwo w Holz-Kohlen, martini w Thelonius Bar – a każdy drink przybliża do Kreuzberga, gdzie impreza wciąga tak, że niejeden traci poczucie czasu. Po udanej imprezie mieszkańcy wstają nieśpiesznie, żeby około południa stanąć w kolejce do jednego z kultowych miejsc wokół Boxhagener Platz, gdzie można zjeść sycący brunch albo pożywny ramen w Hako Ramen am Boxi w sąsiedniej dzielnicy Friedrichshain. Później zostaje tylko relaks: na przykład nad jeziorkiem w parku Treptower, albo w jednym z miejsc wzdłuż Sprewy. Ja wybieram dłuższą rowerową wycieczkę na południe od Friedrichshain. Mijam industrialne budynki i kamienice, w których niedawno pojawiły się modne kawiarnie. W końcu docieram do artystycznego squatu Kaos Berlin, gdzie wieczorami odbywają się koncerty, a na co dzień mają tu pracownie (i mieszkania) artyści i ci, którzy berliński styl uznali za sposób na życie. Siedzę na pomoście patrząc na dryfującego przy pomoście dmuchanego łabędzia ze sporym legowiskiem, na którym robi sobie przerwę jeden z pracowników startupu z tutejszego coworku. Życie w Berlinie to wolność – drugie imię tego miasta. Źródło: National Geographic Traveler Extra (1/2025)