Dezinformacja przedwyborcza przybiera na sile. Ekspertka ostrzega: „To rodzaj targu”

„Wybory to czas szczególny” – wyjaśnia dr Katarzyna Bąkowicz. „Kandydaci i ich sztaby chwytają się wszystkich narzędzi marketingu politycznego, jakie znają, tylko po to, żeby wygrać. To pewien rodzaj targu, z którego wygrany może wyjść tylko jeden. Dlatego ten pojedynek jest zacięty, a narzędzia używane przez kandydatów – nie zawsze etyczne”. O tym, jak naprawdę wygląda dezinformacja, […] Artykuł Dezinformacja przedwyborcza przybiera na sile. Ekspertka ostrzega: „To rodzaj targu” pochodzi z serwisu ANDROID.COM.PL - społeczność entuzjastów technologii.

Maj 2, 2025 - 19:45
 0
Dezinformacja przedwyborcza przybiera na sile. Ekspertka ostrzega: „To rodzaj targu”
Osoba wrzuca kartę do głosowania do przezroczystej urny wyborczej w lokalu z symbolami narodowymi Polski w tle.

„Wybory to czas szczególny” – wyjaśnia dr Katarzyna Bąkowicz. „Kandydaci i ich sztaby chwytają się wszystkich narzędzi marketingu politycznego, jakie znają, tylko po to, żeby wygrać. To pewien rodzaj targu, z którego wygrany może wyjść tylko jeden. Dlatego ten pojedynek jest zacięty, a narzędzia używane przez kandydatów – nie zawsze etyczne”.

O tym, jak naprawdę wygląda dezinformacja, dlaczego jest trudna do zidentyfikowania i jak jej nie ulegać, redakcji Android.com.pl opowiada dr Katarzyna Bąkowicz – ekspertka ds. dezinformacji i współtwórczyni Central European Digital Media Observatory.

Nie zawsze wyłapiesz dezinformację

Sonia Gulina, Android.com.pl: Gdy mówimy o dezinformacji przedwyborczej, na myśl przychodzą najczęściej publiczne oszczerstwa, ośmieszające plakaty czy spreparowane nagrania. Ale czy na tym naprawdę się kończy?

dr Katarzyna Bąkowicz: Dezinformacja to zjawisko, które musimy analizować wielowymiarowo. Jej źródłem mogą być zarówno państwa takie jak Rosja, Białoruś czy Chiny, jak i lokalni aktorzy sceny politycznej – kontrkandydaci czy wynajęte grupy realizujące działania na czyjeś zlecenie. Do tego dochodzi zjawisko tzw. misinformation – czyli fałszywych informacji rozpowszechnianych nie przez ich autorów, lecz przez osoby, które same w nie uwierzyły lub uznały je za warte udostępnienia.

Z kolei plakaty, o których mówisz, to tak zwany czarny PR. Są narzędziem, które doprowadza do dezinformacji – czyli pomylenia, co jest prawdą, a co nie. W Polsce dzieje się to bardziej subtelnie. Nazywamy to soft power, czyli miękkim oddziaływaniem.

SG: Czym ono jest?

KB: To różne zabiegi psychologiczne i manipulacyjne, które mają sprawić, że zmienimy zdanie – czyli przestaniemy lubić i popierać konkretnego kandydata, lub wręcz przeciwnie – skłonimy się ku temu, którego do tej pory nie uwzględnialiśmy.

Bardzo ważną rolę odgrywają algorytmy mediów społecznościowych, które są stworzone w taki sposób, żeby podsyłać nam coraz bardziej radykalizujące treści.

„Wpadamy w króliczą norę”

SG: Wyobraźmy sobie, że natrafiamy na informację, według której Szymon Hołownia miał wjechać samochodem w ogrodzenie. Co dzieje się dalej?

KB: Jeśli obejrzymy taki film, to algorytm podrzuci nam kolejne, które będą miały za zadanie negatywnie nas do niego nastawić. I nie ma znaczenia, czy to będą prawdziwe nagrania, czy deepfake’i stworzone przez sztuczną inteligencję.

W ten sposób wpadamy w tzw. króliczą norę – algorytmy zalewają nas materiałami skupionymi wokół jednego tematu, z każdym kolejnym coraz bardziej radykalnymi. Po kilku godzinach takiego oglądania nasz sposób postrzegania sprawy może diametralnie się zmienić.

Bo kiedy oglądaliśmy pierwsze nagranie, byliśmy po prostu ciekawi, co zrobił Szymon Hołownia. A kiedy docieramy do ostatniego z tych materiałów, ogarnia nas już niechęć – zaczynamy nienawidzić bohatera przekazu i uznawać go za kompletnie skompromitowanego. To właśnie skutek działania króliczej nory i dezinformacji, która zdołała się do nas przebić.

SG: To jest ciekawa sytuacja – bo przecież YouTube wcale nie ma na celu zniechęcenia nas do konkretnego kandydata.

KB: To nie dezinformacja jest tu celem samym w sobie, tylko zarobienie pieniędzy. Właścicielom platform zależy na tym, żebyśmy spędzali przed ekranem jak najwięcej czasu. A najskuteczniejszym sposobem, by nas przyciągnąć, jest wzbudzanie silnych emocji – ekscytacji, napięcia, wyrzutu adrenaliny czy dopaminowego zastrzyku.

To tak jak z hazardem: grasz, bo to jest ruletka. YouTube’owi wcale nie zależy na konkretnym kandydacie – on podrzuca nam te filmy, żebyśmy spędzili przy ekranie jak najwięcej czasu.

Podobnie działa TikTok, który wykorzystuje mechanizm jednorękiego bandyty: to nie jest tak, że za każdym razem oglądasz coraz ciekawszy filmik, ale dostajesz na zmianę bardziej i mniej interesujące treści. Wygrywasz, przegrywasz, wygrywasz, przegrywasz – i ciągle liczysz na to, że znowu wygrasz.

Rozmawiamy co prawda o kampanii wyborczej, ale ludzi można poróżnić z zupełnie banalnych powodów – wystarczy zapytać, którego majonezu używają, a awantura gotowa. Tego typu emocjonalne podziały są celowo podsycane, bo ktoś na nich zarabia – różne grupy interesów wykorzystują je, by osiągać własne korzyści. A my? My jesteśmy tylko elementem tej dobrze naoliwionej machiny zysków.

Nie pomoże Latarnik Wyborczy?

SG: Zaczęłyśmy od dość prostego przykładu – informacji o rzekomym wypadku Szymona Hołowni. Jednak nie wszystkie przekazy dezinformacyjne są tak bezpośrednie. Często mają znacznie subtelniejszy charakter, jak choćby narracja budująca strach przed Ukraińcami, którzy rzekomo zabierają Polakom pracę, dostęp do świadczeń czy miejsc w przychodniach. Tego rodzaju komunikaty również wpływają na nasze decyzje wyborcze – skłaniają nas do poparcia kandydatów, którzy obiecują przywrócić porządek i zagwarantować pozorne bezpieczeństwo.

KB: Właśnie na tym polega to miękkie oddziaływanie – my nie wiemy, że ktoś w tym momencie nami manipuluje. Trzeba bardzo dużej świadomości, żeby to zauważyć.

Pomaga w tym oczywiście dieta informacyjna, czyli ograniczenie czasu spędzanego przed komputerem, czytanie treści krytycznych, czerpanie wiedzy spoza internetu i mediów społecznościowych – bo treści czytane na papierze przyswajają się o 40% lepiej niż te na ekranie.

Na dezinformację nikt z nas nie jest odporny, ale możemy próbować jej przeciwdizałać.

SG: W jaki sposób?

KB: Warto się zastanowić, dlaczego chcemy głosować na konkretnego kandydata – co nas do niego przyciąga i dlaczego. Uważam, że warto mieć dystans do narzędzi takich jak Latarnik Wyborczy, ponieważ choć mogą być pomocne, nie oddają w pełni naszej tożsamości, wartości ani przekonań. Bardziej wskazują kierunek, w którym zmierzają nasze wybory lub sposób myślenia, niż stanowią ich wierne odzwierciedlenie.

To właśnie największa bolączka wszelkiego rodzaju testów – kiedy mamy do wyboru ograniczoną liczbę odpowiedzi, tracimy możliwość uchwycenia kontekstu czy pokazania, że dana sytuacja może być względna i wielowymiarowa. A przecież każda decyzja, każdy wybór, ma kilka warstw i nie da się go sprowadzić do prostego „tak” lub „nie”.

Są oczywiście sytuacje, w których możemy powiedzieć, że coś jest dobre lub złe. Natomiast w przypadku wyborów chodzi o coś zupełnie innego. Dezinformacja nas otacza i już się do niej przyzwyczailiśmy – czasami nawet wychodzimy z założenia, że wszyscy kłamią, więc nie ma sensu nikomu wierzyć. To prowadzi do poczucia bezsensu.

To dawka czyni truciznę

SG: Nie dziwi mnie, że wiele osób ulega takiemu myśleniu. Przecież wypowiedzi i obietnice polityków nie zawsze pokrywają się z prawdą.

KB: Istnieje sposób, aby podchodzić do tego świadomie. Po pierwsze, tak jak wspomniałam – ograniczyć źródła informacji, mieć w sobie krytyczne myślenie i sceptycyzm. Związany nie z tym, że nikomu nie ufam, bo uważam, że każdy chce mi zaszkodzić, ale z tym, że z założenia kwestionuję to, co słyszę i chcę się dowiedzieć, czy to jest prawdą.

Po drugie – nie warto ulegać emocjonalnej presji. Jeśli zobaczymy kontrowersyjny materiał, nie musimy go od razu komentować czy podawać dalej.

Warto mieć świadomość, że my będziemy tej dezinformacji ulegać. Nie mówię, żeby nie słuchać rzeczy rozrywkowych i czytać jedynie filozofię. Ale warto wybierać takie treści świadomie. Poraziły mnie badania, które pokazały, że bardzo duża część ludzi nie rozumie satyry: idą na stand-up i uważają, że to, co widzieli, jest prawdą.

To pokazuje jedną rzecz: wierzymy nie w to, co faktycznie jest prawdziwe, ale to, co uznało za prawdziwe większość ludzi. To tak zwany społeczny dowód słuszności.

SG: Czy to znaczy, że wszystkie satyryczne grafiki, które przewijają się w mediach, są szkodliwe i dają początek dezinformacji?

KB: Nie wolno nam powiedzieć, że jest jakaś jedna rzecz, która jest szkodliwa. Właśnie na tym polega cały problem z ekosystemem informacyjnym: nie możemy wymienić pięciu rzeczy, które wystarczy wyeliminować, żeby tej dezinformacji nie ulegać.

Bo żadna z nich nie czyni nam szkody, ale zebrane wszystkie razem – już tak. To tak jak z czekoladą: jedna nam nie zaszkodzi, ale to nie znaczy, że możemy jeść dwa kilogramy czekolady dziennie. To dawka czyni truciznę.

To jest czas szczególny, gdzie kandydaci i ich sztaby chwytają się wszystkich narzędzi marketingu politycznego, jakie znają, tylko po to, żeby wygrać. To pewien rodzaj targu, z którego wygrany może wyjść tylko jeden. Dlatego ten pojedynek jest zacięty, a narzędzia używane przez kandydatów – nie zawsze etyczne.

SG: Co to za narzędzia?

KB: Bardzo klasyczne: komunikaty w mediach społecznościowych, spotkania z wyborcami i wiece, na których podnosi się wiarygodność kandydata. Nie ma w nich nic złego, ale musimy zachować dystans, bo kampanie wyborcze są festiwalem obietnic.

Od tego jest nasze krytyczne myślenie: jeśli znamy danego polityka, jesteśmy w stanie sprawdzić, co on zrobił do tej pory, co nam obiecał i jak możemy go z tego rozliczyć. Nie musimy ulegać reklamie, którą tworzą politycy.

SG: Problem pojawia się w momencie, gdy próbujemy przyjrzeć się poglądom kilku kandydatów – zetknięcie się z treściami, które są sprzeczne z naszym światopoglądem, nie otwiera nas na inne perspektywy, lecz często tylko wzmacnia nasze dotychczasowe przekonania. W efekcie zamiast budować zrozumienie i empatię wobec innych, zaczynamy się coraz bardziej radykalizować.

KB: To jest moment, w którym sami podejmujemy decyzję. Jeśli mamy jakiś pakiet informacji i staramy się przyswoić je w miarę analitycznie – chociaż całkowite wyłączenie emocji nie jest możliwe – to możemy zadecydować, czy się zradykalizujemy, czy nie.

Bo kiedy czerpiemy informacje z mediów społecznościowych i wpadamy w króliczą norę algorytmów, to nie mamy wyboru. Ale jeśli pozyskujemy informacje z różnych źródeł, zarządzamy nimi, to mamy sprawczość i wpływ na to, co finalnie powstanie w naszej głowie.

Rzadko mówimy też, że mamy prawo nie wiedzieć, na kogo chcemy zagłosować. Wybory są za kilkanaście dni, więc mamy czas, aby się zastanowić, przyjrzeć kilku osobom, wybrać tę właściwą. Ale musimy dać sobie na to przyzwolenie, pamiętając, że zrezygnowanie z oddania głosu też jest decyzją polityczną – jak wszystko, co robimy w kontekście wyborów.

Natomiast jeżeli nie funkcjonujemy tylko w mediach społecznościowych, będzie to nasza suwerenna decyzja. Wtedy jest większa szansa, że ona nie będzie podjęta pod wpływem dezinformacji.

Mamy prawo nie wiedzieć, na kogo zagłosujemy

SG: A co z osobami, które chcą głosować, ale mają minimalną wiedzę o polityce? Załóżmy, że jestem młodą matką mieszkającą w małej wsi i stwierdzam, że fundamentalne jest dla mnie wsparcie od państwa. Rozsądnie będzie wybrać kandydata, który odpowiada na tę jedną potrzebę?

KB: Może nie jest rozsądne, ale na pewno prawdziwe – wiele osób ma kryteria, które są dla nich kluczowe. I to jest moment, w którym warto spojrzeć w trochę szerzej i pomyśleć, co poza tą jedną kwestią jest dla nas istotne.

Przy wyborze polityka sugeruję takie ćwiczenie: wybierz osobę, której dałbyś do ręki tysiąc złotych i zaufał, że ona zmarnuje tych pieniędzy. Kiedyś poprosiłam studentów, żeby stworzyli portret idealnego polityka, a następnie osoby, której powierzyliby swoje pieniądze. I okazało się, że wyszły im zupełnie różne postaci.

SG: Skąd ta rozbieżność?

KB: Polityk to dla nas często wyobrażona postać, a ten, komu dajemy tysiąc złotych, to fizyczny człowiek. Warto więc wyobrazić sobie tego polityka jako człowieka, który faktycznie będzie podejmował decyzje kluczowe dla naszego życia.

Znacznie łatwiej wybiera nam się polityków na szczeblu samorządowym, ponieważ możemy ich bezpośrednio sprawdzić, ocenić, zobaczyć. A prezydenta widzimy jako osobę z dalekiej Warszawy.

Więc tak – byli, są i będą ludzie, dla których będą dwa kryteria wyboru. Ale warto spróbować wyjść poza ten schemat i zadać sobie pytanie: co jeszcze musiałoby się wydarzyć, żebyśmy realnie rozważyli głos na daną osobę? Czy kluczowe jest dla nas poczucie bezpieczeństwa? A może decydujące będzie to, komu zaufamy w konkretnej, trudnej sytuacji?

Dobrze jest zastanowić się, jakim stereotypom ulegamy. Wiele z nich jest staje się podstawą dezinformacji – na przykład przekonanie, że wszyscy kłamią. I chociaż jest bardzo wiele złych polityków, nie możemy tak powiedzieć.

SG: No dobrze, spójrzmy na taką sytuację: dysponujemy ograniczoną wiedzą, ale mamy silne przekonania, które chcemy jakoś osadzić w szerszym kontekście. Sięgamy więc po test – narzędzie, które ma nam pomóc. Tyle że pomijamy połowę pytań, bo ich po prostu nie rozumiemy. W efekcie nadal pozostajemy podatni na dezinformację – tyle że teraz ubrana jest ona w pozory obiektywizmu i racjonalnego wyboru.

KB: Latarnik Wyborczy będą wypełniać osoby, które są bardzo świadome. Te mniej świadome podejmą decyzję na podstawie własnych przesłanek. Nie skorzystają z testu z obawy, że ich poglądy się zmienią – bo oni już mają wybranego kandydata i nie chcą słuchać o innych, żeby przypadkiem nie zmienić zdania.

Pamiętajmy, że przywiązanie do własnych poglądów jest najsilniejszym przywiązaniem człowieka. W związku z tym, jak już ktoś sobie wymyśli, że chce głosować na konkretną osobę, to później będzie szukał potwierdzenia, że ten kandydat jest właściwy. Dlatego jest takie ważne dywersyfikowanie źródeł informacji.

SG: A co z osobami, które mają bardzo konkretne poglądy, ale chciałyby poszerzyć świadomość?

KB: Takie osoby będą wiedziały, jak ją zdobyć – bo źródeł wiedzy jest bardzo dużo i trzeba jedynie wykazać się chęcią. Największy problem jest z tymi, którzy ani nie mają świadomości, ani mieć jej nie chcą.

Kolejna kwestia to liczba osób, które nie podjęły decyzji – w tych wyborach to aż 18%. To potężna grupa, o którą teraz politycy walczą, bo każdy chce ją przywłaszczyć.

Nie znamy też frekwencji wyborczej i nie jesteśmy w stanie jej przewidzieć. Każde wybory miały jakąś średnią, ale te w październiku 2023 roku nam ją trochę rozbiły – bo frekwencja była bardzo wysoka, najwyższa od trzydziestu lat.

W związku z powyższym my nie wiemy, czego się teraz spodziewać. Wynik będzie zależał od tego, która grupa się bardziej zaktywizuje i który kandydat będzie bardziej wspierany.

Uważam, że żonglowanie sondażami i mówienie „ten wygra, a ten przegra” nie jest dobre, ponieważ ustawia ludzi w konkretnej pozycji. A pamiętajmy o tym, że każdy chce głosować na wygranego. To też jest taki mechanizm społeczny – wspieramy tych, którym się dobrze powodzi.

SG: Czyli nie warto patrzeć na sondaże, tylko głosować na tych, którym powierzylibyśmy swoje pieniądze?

KB: Tak, bo pluralizm jest jednym z objawów zdrowej demokracji. W związku z tym powinno się głosować zgodnie ze swoimi prawdziwymi przekonaniami i poglądami.

Teraz mamy kilkunastu kandydatów. W drugiej turze będziemy mieli dwóch, a to szansa, aby swój głos doprecyzować. Pamiętajmy też o tym, żeby głosować za ludźmi, a nie przeciwko komuś – bo na antagonizacji nie zbuduje się dobrej demokracji.

To nie jest tak, że każdy kandydat automatycznie będzie lepszy od kandydata X – to po prostu nieprawda. Tak samo, jak wiele innych uproszczonych i fałszywych twierdzeń, które krążą w przestrzeni publicznej. Dlatego warto kierować się czymś bardziej osobistym i konkretnym – oddać głos na tę osobę, której bez wahania powierzylibyśmy własne pieniądze.

SG: Mimo tego, że według sondaży nie ma ona żadnych szans na wygraną?

KB: My tego nie wiemy. Jest takie powiedzenie, jeżeli chodzi o wybory: „mój głos nic nie znaczy, powiedziało milion ludzi”.

SG: Wspomniała pani też, że niepójście na wybory jest decyzją polityczną. Co dokładnie miała pani na myśli?

KB: Więc jeśli nie uczestniczymy w jej podstawowym elemencie, jakim są wybory, odżegnujemy się od tego, że my tego państwa nie chcemy tworzyć.

Druga rzecz – oddajemy głos tym, którzy będą rządzili za nas. Pamiętajmy, że nieobecni nie mają racji. Te osoby nie powinny być uprawnione do wygłaszania politycznych krytyk i tez, bo jednak w tym świecie nie wzięły udziału.

Więc pójście na wybory jest bardzo istotne. Jeśli nie mamy właściwego kandydata, możemy przekreślić całą kartę, ale nasze uczestnictwo w wyborach jest sygnałem i dowodem na to, czy my tę demokrację szanujemy, czy nie.

Źródło: oprac. własne. Zdjęcie otwierające: Dziurek / Shutterstock

Część odnośników to linki afiliacyjne lub linki do ofert naszych partnerów. Po kliknięciu możesz zapoznać się z ceną i dostępnością wybranego przez nas produktu – nie ponosisz żadnych kosztów, a jednocześnie wspierasz niezależność zespołu redakcyjnego.

Artykuł Dezinformacja przedwyborcza przybiera na sile. Ekspertka ostrzega: „To rodzaj targu” pochodzi z serwisu ANDROID.COM.PL - społeczność entuzjastów technologii.