To już nie są lata osiemdziesiąte dziecino czyli o „Babygirl”

„Babygirl” miało szansę być jednym z najciekawszych filmów ostatnich lat. Produkcja czerpiąca z tradycji…

Kwi 1, 2025 - 01:31
 0
To już nie są lata osiemdziesiąte dziecino czyli o „Babygirl”

„Babygirl” miało szansę być jednym z najciekawszych filmów ostatnich lat. Produkcja czerpiąca z tradycji erotycznych thrillerów lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale z twistem w postaci nowej dynamiki pomiędzy bohaterami. Pani prezes i stażysta. Doskonały punkt wyjścia by dowiedzieć się czy rzeczywiście w tych romansach ze szklanych wieżowców chodzi o seks czy jednak o władzę. Mogło wyjść coś fantastycznego. Mogło.

 

Nicole Kidman gra tu CEO firmy zajmującej się automatyzacją produkcji. Z jednej strony jest na szczycie, z drugiej, jest w niej sporo nerwowości, jakby bała się, że zaraz zostanie zwolniona. Poza tym ma męża (gra go Antonio Banderas, żeby przekonać widownię, że każdym mężczyzną można się znudzić) i dwie córki. Niby mąż jest nią zainteresowany, ale seks jest mało satysfakcjonujący, córki niby są w wieku, gdzie jeszcze jakoś się z matką komunikują, ale coraz trudniej wyciągnąć z nich informacje o ich życiu. Jest to więc moment może nie kryzysu, ale jakieś nudy i braku ekscytacji. Wtedy właśnie w życiu bohaterki pojawia się stażysta. Młodszy, atrakcyjny mężczyzna, który wydaje się nią zainteresowany. Co więcej, wygląda na to, że przejrzał swoją szefową i widzi, że choć cała władza jest w jej rękach to pragnie się komuś poddać.

 

To jest fantastyczny punkt wyjścia. Mamy tu zmianę dynamiki, kwestię tego czy kobiety będą zachowywać się tak samo jak mężczyźni na pozycji władzy. A do tego jeszcze dorzuconą dyskusję jak kobieta na szczycie mogłaby realizować swoje potrzeby uległości, jeśli takie posiada. Jak pogodzić te nierówności władzy, wizję twardej i silnej szefowej, która jednak chciałaby, żeby ktoś mówił jej co ma robić. Czy w ogóle można grać w taką grę, gdy jest się kobietą czy jednak znany mechanizm, który potwierdza, że ludzie, którzy na co dzień mają wiele obowiązków, lubią odpuścić w życiu seksualnym i podążać za rozkazami – tu nie zadziała. No a do tego jeszcze, zapowiedziano nam coś w stylu kina przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, momentu, w którym seks wydawał się jednocześnie najgorętszy, najniebezpieczniejszy i koszmarnie patriarchalny.

 

Tyle z potencjału. Wygląda bowiem na to, że choć ambicje były duże to sam film przerosły. Nic tu właściwie nie działa. Najciekawszy aspekt nierówności władzy, zmiany relacji zawodowych, właściwie nie występuje, bo reżyserki i scenarzystki Haliny Rejin nie interesuje za bardzo jak układają się zawodowe relacje bohaterów. Z kolei ich romans, który jak rozumiem, ma nasz poruszyć tym jak opiera się na posłuszeństwie i niekiedy poniżeniu, wydaje się dla obojga równie krępujący. Zresztą, przyznam szczerze, że cały czas zastanawiałam się co właściwie reżyserka próbuje powiedzieć. Skoro uległość jest konsensualna, to właściwie, gdzie jest problem? To przecież nie jest nowość, że ludzie w tej sferze swojego życia, niejednokrotnie odgrywają rolę, pozwalają sobie w kontrolowanych warunkach na odpuszczanie i przeżywanie rzeczy, których nie chcą w życiu zawodowym czy rodzinnym. Cały czas miałam wrażenie, że sama reżyserka i scenarzystka nie wie czy chce być seks pozytywna, czy patrzy na to wszystko z niechęcią, czy chce nam pokazać zagrożenia takiego poddania się pragnieniom. Gdzieś tam w tle opowieści jest niedopisany wątek młodości bohaterki, która wychowała się w jakiejś komunie, w jakimś kulcie. Czy potrzeby bohaterki są  z tym powiązane? Czy potrzeby seksualne w ogóle muszą mieć jakieś korzenie poza pragnieniami? Chyba tak, jeśli jest się kobiecą bohaterką.

 

Być może wyszłoby lepiej gdybyśmy nieco lepiej w ogóle znali bohaterów, może gdybyśmy lepiej rozumieli relację pomiędzy nimi. Ale tu pojawia się największy problem. Otóż mam wrażenie, że reżyserka bardzo nie chciała pisać dialogów. Z rozmów pomiędzy naszymi dwiema głównymi postaciami niewiele wynika, są urywane, niekoniecznie pozwalają nam nie tylko poznać ich oboje głębiej, ale wyjaśnić skąd wzajemna fascynacja. Zwłaszcza postać stażysty jest tak napisana, że pozostaje on obcym człowiekiem nie tylko dla naszej bohaterki, ale i dla nas. Kiedy mówi swojej szefowej nagle, że jego zdaniem ona chce słuchać rozkazów i poleceń, to film w żaden sposób nie wyjaśnia skąd niby to wie. Przyznam, że moim zdaniem to przejaw pewnego lenistwa, które pozwala stworzyć sytuację, która nie ma psychologicznej głębi i nie budzi żadnego napięcia. Serio chłopak jest tak słabo napisany, że oglądając film pomyślałam, że to „manic pixie boy toy”.

 

Tym co mnie też trochę zaskoczyło był fakt, iż ten reklamowany jako niesamowicie odważny i transgresyjny film, jest pod wieloma względami dość konserwatywny. To ciekawe, że w 2024 roku jesteśmy bez porównania bardziej konserwatywny w pokazaniu seksu niż kilka dekad temu. Mam wrażenie, że jesteśmy w tym dziwnym momencie, w którym filmy chętnie wezmą do swoich historii elementy seksualnych fantazji czy fetyszy, ale za żadne skarby, nie pogodzą się z nagością. I tak, mimo że mamy lata dwudzieste XXI wieku, mimo że to film kręcony przez kobietę, to wciąż obracamy się w sferze, która pozwala niemal wyłącznie na kobiecą nagość. Nie jestem naiwna by uznawać, że ludzie muszą się rozebrać by scena była pełna seksualnego napięcia (wszyscy wiemy, że tak nie musi być), ale jest jednak poruszające, jak film, który stara się jakoś dotknąć seksualnej dynamiki, jest kręcony tak jakby bał się, że ludzie mają ciała, które w czasie seksu bywają nagie. To ten moment, kiedy niby jesteśmy odważniejsi, ale w istocie niemal czuć oddech autocenzury na plecach.

Z transgresyjności pozostało w filmie niewiele. Nawet różnica wieku, która mogłaby być ciekawa niekoniecznie jest tu interesująco rozegrana. Może dlatego, że film każe się do tego odnosić tylko bohaterce, tak jakby jej obowiązkiem było przypominanie o tym kochankowi. Może dlatego, że główną rolę gra Nicole Kidman i choć jest o parę dekad starsza od swojego filmowego kochanka, to jednak nie po to istnieje medycyna kosmetyczna i specjaliści od wizerunku by wyglądała na swój wiek. Niby różnica wieku objawia się w macierzyństwie bohaterki, w tym, że jest ona na zupełnie innym etapie życia, ale też film nie jest w stanie tego ciekawie pociągnąć. Nawet potencjalna dojrzałość, która daje starszej osobie w związku przewagę, jakoś tu się rozmywa.  Tak jakby ktoś wpadł na fenomenalny pomysł na scenariusz, ale niekoniecznie chciał o tym potem pisać. A przecież jest tu niesamowity potencjał. Właśnie niekoniecznie w seksie, tylko w samej kulturze korporacyjnej, kwestiach związanych z tym jak firmy śledzą nadużycia seksualne po „me too”. Jak się traktuje takie przekroczenia gdy dotyczą kobiet a nie mężczyzn. Tylko, to wszystko pozostaje poza kręgiem zainteresowania reżyserki. Na pierwszym miejscu mamy więc pytanie czy kobieta może pozwolić sobie jednocześnie na władzę i uległość. Tylko mamy tu za wiele uległości a za mało władzy. Nicole Kidman, od samego początku gra bohaterkę rozedrganą i niepewną zamiast pokazać nam kogoś kto wdarł się na szczyt nie oglądając się za siebie.

 

Ostatecznie film wpada w dość tradycyjne schematy. Kobieta uwikłana w skomplikowane relacje seksualne, musi wybierać między spełnieniem, rodziną, ambicją i uległością. Zaniedbywana przez męża, też go zaniedbuje. W tym wszystkim zupełnie ginie chłopak. Co sprawia, że nie dostajemy nic nowego. Gdy bohaterka powtarza, że nie chce go skrzywdzić – on zapewnia, że jest z nim wszystko w porządku (w co możemy wątpić). Nigdy nie przyjmujemy jego perspektywy. Nie znamy go zbyt dobrze. Jest ulotny, niedopowiedziany i napisany w niespójny sposób. Co sprawia, że nie wchodzimy nigdy w pytanie, czy przypadkiem wykorzystanie nie działa zawsze tak samo. Film sugeruje nam inną dynamikę tej relacji, ale czy jest ona prawdziwa? Czy przypadkiem nie wynika z tego, że nie jesteśmy sobie w pełni w stanie wyobrazić seksualnej przemocy wobec mężczyzn. Tak bardzo miałam nadzieję, że coś się tu przełamie, ale ostatecznie nie dostaliśmy nic nowego. Chyba, że nowością jest dla kogoś to, że kobiece potrzeby seksualne bywają bardziej skomplikowane niż najprostszy seks, ale można było to przeczuwać gdzieś koło sukcesu „50 Twarzy Greya”. A jednocześnie, dlaczego gdy zaglądamy w potrzeby kobiet zawsze tak bardzo skupiamy się na uległości. Czyżby wizja, że silna kobieta może mieć potrzebę dominacji, była paradoksalnie za mało seksowna, zbyt wulgarna?

 

 

Mam też problem z tym, że opowieści o romansach kobiet zawsze zataczają kółeczko i wracają do mężów i dzieci, wciąż uwiązując całą historię w niesłychanie tradycyjnym pojmowaniu kobiecych ról i obowiązków. Jest coś takiego w tych narracjach, co nie pozwala kobietom po prostu mieć romansów, tylko zawsze jest jeszcze pytanie, czy to wpływa na to jaką jest matką. I żeby było jasne, nie chodzi mi o to, że romanse nie dotykają rodziny i nie odbijają się na tych przestrzeniach. Ale tu miałam wrażenie zaskakująco konserwatywnego podejścia. Takiego jakiego nie serwujemy męskim bohaterom. Trochę jakby „Thrillery erotyczne są dla rady nadzorczej pani Areczko dla pani mamy dramat rodzinny z odrobiną seksu”.

 

Na koniec muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem, jak A24 robi kampanie promocyjne swoich filmów. Przez kilka tygodni żyłam w przekonaniu, że „Babygirl” to niesamowite dzieło, a scena z piciem mleka to jakieś napięcie na miarę najlepszych tradycji kina europejskiego. Ostatecznie dostałam film, który moim zdaniem jest przykładem, że dobre streszczenie nie daje dobrego dzieła filmowego, a największe podniecenie budzi wypytywanie aktorów „ale jak to robicie”. A jak chcecie sobie zobaczyć scenę z piciem mleka od której robi się gorąco to polecam jeden z odcinków serialu „Towarzysze Podróży”. Tam to rzeczywiście jakiś lobbing przemysłu mleczarskiego odchodzi. Zaś A24 jako wytwórnia moim zdaniem powoli przechodzi od produkowania najciekawszych niezależnych produkcji, do bardzo sprawnego reklamowania filmów średnich jako przełomowych. Szkoda, bo zapowiadało się to lepiej.

Ps: Oglądając film po raz kolejny przyszło mi do głowy, że scenarzyści są po prostu zakochani w windach. Pomyślałam, że szkoda że już o tym napisałam na blogu, bo mogłabym to rozłożyć na części pierwsze. Sprawdziłam kiedy pojawił się mój wpis o windach. W marcu 2011 roku. Napisałam wpis 14 lat temu i wydaje mi się jakby to było wczoraj.