INDIANA JONES I KRÓLESTWO KRYSZTAŁOWEJ CZASZKI. Ukłon w stronę SF z lat 50.
Ostatnie ujęcie trzeciej części przygód Indiany wydawało się definitywnie sugerować, że doktor Jones już nie zawita na wielki ekran. Trudno bowiem o bardziej wymowny kadr niż odjazd bohatera w stronę zachodzącego słońca. Jednak wszyscy chcieli zobaczyć kolejny film z serii. Mając to na uwadze, Harrison Ford starał się być w dobrej formie i choć w latach dziewięćdziesiątych, […]

Ostatnie ujęcie trzeciej części przygód Indiany wydawało się definitywnie sugerować, że doktor Jones już nie zawita na wielki ekran. Trudno bowiem o bardziej wymowny kadr niż odjazd bohatera w stronę zachodzącego słońca. Jednak wszyscy chcieli zobaczyć kolejny film z serii. Mając to na uwadze, Harrison Ford starał się być w dobrej formie i choć w latach dziewięćdziesiątych, skupił się na innych projektach, czwarte ogniwo serii wciąż znajdowało się w planach. Na przeszkodzie, jak zwykle, stały brak dobrego scenariusza oraz trudność w zgraniu napiętych grafików Spielberga, Lucasa i Forda.
W pewnym momencie George Lucas wpadł na pomysł, by powiązać artefakt z kosmitami. Jeb Stuart napisał scenariusz zatytułowany „Indiana Jones and the Saucermen from Mars”, który nie przypadł do gustu Harrisonowi Fordowi. Aktor stwierdził jednak, że jeśli Spielberg się zgodzi, to on również się zastanowi. Reżyser stanął okoniem, ponieważ nie chciał realizować kolejnego filmu z istotami pozaziemskimi (po wcześniejszych „E.T.” oraz „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia”), a dodatkowo w 1996 roku na ekrany kin wszedł „Dzień niepodległości”. Lucas tymczasem zajął się trylogią prequeli „Gwiezdnych wojen” i na jakiś czas plany dotyczące czwartego Indy’ego przycichły. Powrócono do nich już w nowym tysiącleciu, a gdy postanowiono zamienić kosmitów na istoty między wymiarowe (co stanowiło wszelako jedynie kosmetykę, bo wpasowują się oni w najbardziej rozpowszechniony w popkulturze wizerunek ufoludka), Spielberg wreszcie dał swoją aprobatę i prace nad filmem mogły ruszyć z miejsca.
Od razu było wiadomo, że trzeba uwzględnić wiek Harrisona Forda (liczącego wtedy sześćdziesiąt cztery lata), na co zresztą naciskał sam aktor, więc akcję przeniesiono do 1957 roku, w środek Zimnej Wojny, a przeciwnikami, w miejsce nazistów, uczyniono tym razem żołnierzy z czerwoną gwiazdą na piersi. Nad scenariuszem pracowało kilka osób (między innymi Frank Darabont, czyli twórca „Skazanych na Shawshank”), powstało kilka jego wersji, a ostateczną stworzył David Koepp, współpracujący już wcześniej ze Spielbergiem. Zmianie uległa nieco stylistyka filmu – wcześniejsze części były hołdem dla filmów przygodowych z lat trzydziestych i czterdziestych, a „czwórka” stanowi ukłon w stronę kina science-fiction z lat pięćdziesiątych. To wtedy tryumfy święciły produkcje o inwazji z kosmosu oraz o atakach przerośniętych owadów. W kadrze znajdziemy również sporo elementów jednoznacznie kojarzących się z tamtą dekadą – w tle przygrywa Elvis Presley, w USA szaleje makkartyzm, przeprowadzane są próby z bombami atomowymi, a subkultura greaserów staje się popularna wśród młodych ludzi. Pod względem klimatu, w „Kryształowej Czaszce”, nie ma się do czego przyczepić.
Właściwie od momentu premiery, „czwórka” nosi jednak niechlubny tytuł bękarta serii. Wielu twierdzi, że to popłuczyny po świetnej trylogii. I choć rzeczywiście, znajdzie się tutaj kilka niefortunnych pomysłów, jak na przykład nieszczęsna scena z lodówką (która jednak „weszła” do języka jako „nuke the fridge”, oznaczająca całkowicie nierealny i niepasujący do reszty fabuły pomysł), słabo napisana postać Maca (Ray Winston), niepotrzebne uśmiercenie poza kadrem Henry’ego Jonesa i Marcusa Brody’ego, niewykorzystanie potencjału na epicką scenę akcji, jaką dawała radziecka maszyna do karczowania dżungli czy wreszcie zaprzepaszczenie talentu aktorskiego Johna Hurta, to ja się na czwartym Indym bawię całkiem nieźle. Jeśli tylko zaakceptuje się, że to nieco inny film, z nieco innym klimatem, można naprawdę miło spędzić czas podczas seansu. Całość zawiera wystarczająco dużo znajomych tropów, by znów poczuć tchnienie Przygody. Lata pięćdziesiąte oddane są fantastycznie, czuć też, że doktor Jones pomału przestaje być panem swojego losu i wiek zaczyna go przeganiać. Harrison Ford zagrał fenomenalnie i film należy do niego. Ciężar bijatyk i pościgów został częściowo przeniesiony na Mutta (Shia LaBeouf), ale w zasadzie poza fragmentami pościgu w dżungli, pierwsze skrzypce gra Indy.
„Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” moim zdaniem niesłusznie odsądzane jest od czci i wiary. Ma kilka problemów, ale to wciąż sprawny film przygodowy, stojący tylko nieco niżej niż trzy poprzednie części. Stanowi bardzo dobrą, lekką i eskapistyczną propozycję na luźny wieczór. Czego nie można do końca powiedzieć o kolejnej części. Ale o tym wkrótce.