Dekonstrukcja po katolicku: „Panna Nikt” Andrzeja Wajdy – Polaków portret duchowy
Kto myśli, że Panna Nikt to film o kapryśnych nastolatkach, które z młodzieńczej głupoty i zawiści zadają sobie ból, ten nie wziął pod uwagę bogatej religijno-duchowej warstwy tego arcywymownego dla polskiej tożsamości dramatu. Po napisaniu ponad dwudziestu tekstów z cyklu „Dekonstrukcja po katolicku”, uświadomiłem sobie, że nie analizowałem dotychczas filmów… polskich. Dlatego pragnę zaproponować mały […] Artykuł Dekonstrukcja po katolicku: „Panna Nikt” Andrzeja Wajdy – Polaków portret duchowy pochodzi z serwisu PCH24.pl.

Kto myśli, że Panna Nikt to film o kapryśnych nastolatkach, które z młodzieńczej głupoty i zawiści zadają sobie ból, ten nie wziął pod uwagę bogatej religijno-duchowej warstwy tego arcywymownego dla polskiej tożsamości dramatu.
Po napisaniu ponad dwudziestu tekstów z cyklu „Dekonstrukcja po katolicku”, uświadomiłem sobie, że nie analizowałem dotychczas filmów… polskich. Dlatego pragnę zaproponować mały „tryptyk” obrazów, które w sposób niezrównany ukazują korzenie naszej rzeczywistości.
Pierwszy z nich, Panna Nikt, to dzieło fenomenalne i nie ma chyba drugiej produkcji, która by tak dobitnie, a przy tym przerażająco, opisała duchowość i religijność współczesnych Polaków. W drugiej kolejności zajmę się naszym portretem w kontekście teologii moralnej i temu posłuży znakomity (i jeszcze bardziej przerażający) Dług Krzysztofa Krauzego. Na końcu zaś zaproszę Państwa do refleksji na temat polskiej państwowości po roku 1989, której emblematycznym zwierciadłem są Psy Pasikowskiego. Zacznijmy jednak od Wajdy (a właściwie od Tomka Tryzny, bo film powstał na podstawie powieści)…
Strach i naiwność na straży wiary i moralności?
A zaczyna się niewinnie. Prosta, pobożna, wiejska rodzina wielodzietna przeprowadza się do miasta. Ojciec idzie do nowej pracy, najstarsza córka – do dobrej szkoły. Ale od razu widzimy, że autor chce nam dużo przekazać… Matka wchodzi na balkon w bloku i ze strachu przed wysokością żegna się znakiem krzyża, oczywiście takim nie pełnym, ale „wyściubionym” szybkim i wąskim ruchem. To nie dla ludzi takie życie. Do okna strach podejść. Pół godziny windą trzeba jechać, żeby na pole wyjść. A jak gaz wybuchnie, to wszystko szlag trafi – mówi kobieta. Z kolei jej córka, a nasza protagonistka, Marysia (w którą wcieliła się Anna Wielgucka), prowadzi taki dialog z koleżanką:
– Masz za dużo klapek na oczach. Choćby ta twoja wiara w Boga.
– Nie mów nic. Może cię za to spotkać straszna kara.
Tu poznajemy Kasię, córkę Francuza (którego nigdy nie widziała na oczy, choć regularnie rozmawia z nim przez telefon) i zamożnej pani doktor – graną przez szesnastoletnią wówczas Annę Muchę. Tu przede wszystkim mamy wątek polskiej pobożności ludowej. Jest to – w narracji Wajdy – religijność obwarowana nie rozumnym przyjęciem prawd wiary, ale strachem. Jakby mi ksiądz kazał chodzić codziennie na Mszę, to bym chodziła – mówi Marysia, na co Kasia odpowiada, że to nie ksiądz ją stworzył, tylko Bóg. Po to, żebyś była wolna – wykrzykuje.
I można by pomyśleć, że wyzłośliwia się na Polakach ten zły Wajda – pupilek PRL-owskich i post-PRL-owskich salonów – ale czy nie znamy takiej duchowości z własnego doświadczenia albo choćby z opowieści? Kto nie zna przykładów wiejskiej religijności, która jest bardziej wolitywna niż rozumna i bardziej oparta na odczuciach niż na racjonalnym rozeznaniu na podstawie świadomej znajomości wiary i zasad moralnych?
Film pokazuje ważny rys myślenia „prostego ludu” w Polsce: inność to nicość. To nie nasza córka – mówi matka, gdy Marysia się zmienia, dostosowuje do miejskiej rzeczywistości. Panna Nikt to osoba, której nie ma, która przestaje istnieć, bo wyłamuje się ze sztywnych i nieprzekraczalnych ram zero-jedynkowej, „swojskiej”, bezpiecznej rzeczywistości. A jednocześnie wciąż za bardzo odstaje od tej nowej.
Zaczyna się ciekawe napięcie pomiędzy dwiema skrajnościami, które można by w pewnym uproszczeniu nazwać: dewocją i młodzieńczą dekadencją zaprawioną buntem przeciwko wszystkiemu. I najbardziej paradoksalne jest to, że nie możemy odmówić słuszności ani pobożności Marysi ani buntowi Kasi. Kasia ma przecież rację, że system jest obłudny i niesprawiedliwy. Przynajmniej na początku (do momentu, gdy ujawnia się jej cynizm). Choć robi to wszystko nie na bazie zasad, tylko intuicyjnego korzystania ze zdrowego rozsądku. Jak w momencie, gdy mówi O, to jest wzór!, pokazując na lekcji wypchanego ptaka, który nie zgłasza otoczeniu żadnych obiekcji, po czym kwituje: Ale ja się nie dam wypchać.
Świetny przykład tego, co system robi ze społeczeństwem począwszy od szkoły. Widzimy, jak nauczycielka ma pretensje do Kasi, gdy ta zlała kolegę wypchanym ptakiem. A robiła dobrze, bo broniła koleżanki i upominała się o sprawiedliwość, podczas gdy nauczycielka zignorowała wybryk chłopca, który podłożył Marysi nogę. Ale co to przede wszystkim pokazuje? To… czego nie pokazuje! Że jest alternatywa. Że są zasady. Jest rozum rozpoznający obiektywną rzeczywistość. Jest porządek naturalny i jest prawo naturalne. O objawieniu nie wspominając…
Ale o tym wszystkim – tak w filmie Wajdy, jak i w całej naszej kulturze – głęboka cisza. O tym wszystkim nie ma pojęcia ani pobożna, lecz prosta i naiwna, Marysia, ani oczytana w książkach filozoficznych Kasia. Obie te postacie – pytanie, na ile miarodajne dla oceny polskiego społeczeństwa? – są jak pijane dzieci we mgle. Nieświadome, że obok ich przeciwstawnych przekonań istnieje jeszcze… obiektywna rzeczywistość. Gdyby Marysia o tym wiedziała, nie bałaby się tak bardzo konfrontacji z nieprzyjazną miejską rzeczywistością (tu brzmią w uszach słowa Marka Grechuty: Nie chodź, dziewczyno, do miasta…); gdyby Kasia o tym wiedziała, może nie musiałaby w tak dramatyczny (i niebezpieczny) sposób szukać swojej tożsamości i możliwości realizacji talentu – powierzając się demonowi, któremu nadała imię Dżigi.
Marysia reprezentuje porządek hierarchii, którego nie rozumie (Nie mów tak, to nasza pani), a Kasia porządek wolnej woli i natury, którego też nie rozumie. Intuicyjnie Marysia modli się, gdy trzeba, a tamta wpada w emocje, gdy sytuacja tego wymaga. Dopełniają się? Obu brakuje tego samego: rozumu.
Domykając wątek społeczno-systemowy, przytoczmy słowa, które po awanturze w klasie mówi jedna z dziewczyn: Jak jest wariatką, to trzeba ją oddać do szpitala. Jakże to wymowne. Czyż nie tak mówi do nas społeczeństwo wychowane przez etatystyczny rząd: Kto nie pruje owczym pędem na zatracenie – ten wariat. Kto myśli samodzielnie, ten do szpitala! To samo mówi wychowawczyni: Źle skończysz, Kasiu, czarne owce nie zaznają w życiu szczęścia. W tych scenach zdaje się, że wszyscy jesteśmy jak pijane dzieci we mgle i to właśnie rozwydrzona nastolatka burzy naszą mglistą strefę komfortu…
Ale z drugiej strony, tego typu szaleństwo ma też inne imię. Ostateczną formą czucia bez rozumu i strumienia świadomości rzuconego na powłokę konformistycznej społeczności jest… jurodiwyj. Kasia sama mówi do wychowawczyni: Przecież wiesz, że jestem wariatką. Jest w tym coś wschodniego. Ukazuje się kontrast pomiędzy wschodniością i łacińskością. No i rodzi się pytanie… po której stronie jest Polska? Choć sama Kasia popada w antyfilozoficzną konstatację, że szczęście to harmonia wewnętrznych demonów.
Piekło polskiej duszy
W końcu jednak – podobnie jak w Locie nad kukułczym gniazdem – zatraca się granica pomiędzy obłędem i rozsądkiem. Domniemany „wariat” (grany przez Nicholsona) jest jedynym, który ma rozsądek, ale okazuje się, że i on kończy jak wariat. Podobnie Kasia, na pozór jedyna rozsądna w klasie, też zachowuje się jak wariatka. Gorzej: jak opętana. Dowiadujemy się, że jako dziecko wymyśliła sobie przyjaciela, na którego zwalała wszystkie swoje winy. Po czym widzimy, jak ten „chłopiec” próbuje zabić w nocy Marysię. I to on jest rzekomo autorem wszystkich jej kompozycji. Mamy przy okazji jeszcze jeden ciekawy motyw: Kasia jest epileptyczką. A jak wiadomo, wielu wybitnych twórców cierpiało właśnie na padaczkę i wyznawali nieraz, że po atakach potencjał twórczy wyzwala się w nich ze zwielokrotnioną siłą.
W pewnym momencie słyszymy taki dialog pomiędzy głównymi bohaterkami: Tobie się wydaje, że Dżigi jest moim wrogiem. To nieprawda. On jest częścią mnie. Nie mogę go zniszczyć, bo wtedy zniszczę swój wewnętrzny świat. Będę tylko futerałem na pustkę – mówi Kasia. To dlaczego jest taki brzydki? – bez zastanowienia odpowiada Marysia (bezwiednie wskazując na nierozłączność słynnej triady transcendentaliów – prawdy, dobra i piękna?).
W tym momencie dźwięczy w uszach jedyny w swoim rodzaju głos Toma Waitsa, śpiewającego: If I exorcise my demons, my angels may leave too w piosence Please Call Me Baby, co może być potraktowane jako parafraza słów Rainera Marii Rilkego, który miał powiedzieć: Jeżeli opuszczą mnie moje diabły, obawiam się, że ulecą z nimi moje anioły – choć akurat w innym kontekście, bo uzasadniając swą rezygnację z psychoterapii.
W pewnym momencie Kasia obiecuje, że pokaże Marysi piekło. Zbuntowana dziewczyna pluje do misy z wodą święconą w pobliskim kościele. Wtedy demon się ujawnia. Marysi niczym piorun przechodzi przed oczyma wizja jego twarzy, po czym „Dżigi” przemawia już otwarcie ustami Kasi, choć nie jej głosem. Marysia ucieka, ale potem, kiedy w końcu widzi piekło we śnie, zastanawia się, czym zawiniła – albo dopiero zawini… Mamy tu fatalizm, płynący – jak sądzę – również z owej nierozumnej religijności.
Ale ostatecznie, kto ma rację? Prosta Marysia, która jest po stronie dobra, czy Kasia, którą owładnął demon, dominując jej wolę i zmuszając ją do czynienia zła? Odpowiedź jest jasna: Marysia, choć sama o tym nie wie i traci pewność siebie, wydając się na żer głupich i pogubionych koleżanek. Ale świat chce odpowiedzieć inaczej: Trzeba się zmazać złem, żeby osiągnąć dojrzałość, aby stać się… „przystosowanym”. Harmonia osiągana jest nie poprzez wybór dobra i walkę ze złem, ale poprzez złudne okiełznanie zła, niczym w fałszywej filozofii Wschodu.
Owo piekło, w które wkracza Marysia, gdy przybywa do „wielkiego świata” (czyli do Wałbrzycha!) przewraca jej w głowie. Autor opowieści wprowadza przy okazji motyw z lekka lesbijski, gdy obserwujemy igraszki dziewcząt w sukienkach bogatej matki (tu poznajemy drugą koleżankę prowadzącą protagonistkę na manowce – Ewę), choć dla Marysi to zapewne normalny wyraz dziewczyńskiego koleżeństwa.
Na końcu jednak i Kasia i Ewa zdradzają ją. Ją, to znaczy kogo? Nikogo. Pannę Nikt. A prosta, pobożna dziewczyna zostaje sama. Film się kończy, a my wiemy, że nawet jeżeli się opamiętała, to jej dusza została już bezpowrotnie odarta z niewinności. Ale też z… naiwności. I to stanowi fascynująco niejednoznaczny rys tego dzieła, a jednocześnie – jak twierdzę – rys polskiej duchowości.
Zdrowy rozsądek i przysłowiowy chłopski rozum to dziś za mało, by oprzeć się złu. Nie wystarczy twardo stąpać po ziemi i mieć twardy charakter. Trzeba mieć przede wszystkim rozum. To, czego zawsze brakowało Polakom. Sarmatom, gotowym lać krew i ginąć w obronie wiary, ale nieparającym się zbyt wnikliwie teologią; romantykom, wyniszczającym tkankę społeczną „za wolność waszą i naszą”; wreszcie zdrajcom, ograbiającym Polaków za wolność „waszą i… waszą” – ale to już inna opowieść.
Tymczasem: Nie chodź, dziewczyno, do miasta; miasto niedobre dla dziewczyn. Pójdziesz – nie wrócisz; potem już nigdy nikt się z tobą nie zaręczy…
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: „Braveheart” – opowieść rycerska ze skazą
Artykuł Dekonstrukcja po katolicku: „Panna Nikt” Andrzeja Wajdy – Polaków portret duchowy pochodzi z serwisu PCH24.pl.