129 Boston Marathon – relacja

Od mojego pierwszego biegu w Bostonie minęło 12 lat. Pamiętałem go jako najbardziej ekscytujący, niesamowity bieg, w jakim brałem udział. Bieg, który mówiąc kolokwialnie,... The post 129 Boston Marathon – relacja appeared first on warszawskibiegacz.pl.

Kwi 25, 2025 - 04:34
 0
129 Boston Marathon – relacja

Od mojego pierwszego biegu w Bostonie minęło 12 lat. Pamiętałem go jako najbardziej ekscytujący, niesamowity bieg, w jakim brałem udział. Bieg, który mówiąc kolokwialnie, zmiótł mnie z planszy. Zaraz po biegu, kiedy doszedłem do siebie, wiedziałem już, że tutaj wrócę. Wrócę ponownie zmierzyć się z tą trasą. Wrócę wyrównać rachunki z tym biegiem. Bałem się Bostonu, bałem się każdej z tych setek pułapek na trasie. Boston Maraton okazał się jeszcze bardziej brutalny niż go pamiętałem. Być może był to bieg, w który dałem z siebie najwięcej. Najwięcej wycierpiałem. I obok Wingsa w Mediolanie jestem z niego najbardziej dumny. A teraz chciałem Wam opowiedzieć tę historię. 

Przygotowania

To nie były łatwe przygotowania. Powiem Wam, że kilka razy w tym roku już wątpiłem. Przeszedłem grypę, anginę, musiałem brać antybiotyki, później dostałem jakiegoś rotawirusa. A to są tylko choroby, które naprawdę potwornie mnie osłabiały i sprawiały, że musiałem się cofać i znowu gonić trening. Jakby tego było mało, na samym początku naderwałem mięsień dwugłowy. Pierdoła, ale nie dość, że uciekły 2 tygodnie, to jeszcze do dziś odczuwam dyskomfort. Dużo tego, za dużo. Czasem moja cierpliwość i chęć walki naprawdę była wystawiona na poważną próbę. 

Przy tym wszystkim byłem naprawdę skupiony na treningu jak rzadko kiedy. Tutaj absolutnie nie było miejsca już na żadne przerwy. Ich i tak było za dużo. Nie udało mi się przez to zrealizować kilku sesji treningowych ze zbiegami, które miały być kluczowe. Ale już nie miałem gdzie tego wcisnąć. A na ostatnią chwilę mogłyby przynieść więcej szkód niż pożytku. Tak naprawdę dopiero biegnąc 10 km w Poznaniu uświadomiłem sobie, że w tym Bostonie mogę coś pobiegać. Odżyła we mnie nadzieja, która już się ledwo tliła. Dwa tygodnie przed biegiem zrobiłem dwa super treningi, jednak ostatni tydzień był słaby. Oba akcenty ledwo zrobione. Ciężko mi się oddychało nawet na rozbieganiach. Dopiero dwa ostatnie rozruchy już na miejscu poszły całkiem przyzwoicie. Nie brzmi jak dobre przygotowania. I takie nie były. Ale cały czas kontynuowałam pracę, przerwy w treningach skracałem do absolutnego minimum. I ani na chwilę nie zrezygnowałem z siłowni. A jak się nie dało biegać, to często kręciłem na rowerze, żeby nie wypaść z rytmu. 

Przed biegiem

Dobra, wracamy do biegu. Koniec płakania ;) W Bostonie mieszkałem razem z Adamem Stippą. Wielkie podziękowania dla niego, za ogarnięcie miejscówki. To on się tym zajmował, kiedy ja zajmowałem się chorowaniem :D Mieliśmy super hotel w Cambridge, przy samej linii metra MIT. Wstaliśmy w poniedziałek z samego rana. W Polsce była godzina 11, więc wyspany i pełny sił wypiłem kawę czarną jak smoła i zjadłem bajgla z miodem. Od tego momentu nie mogę już patrzeć na bajgle z miodem. I nie wiem czy kiedyś jeszcze jakiegoś zjem :) Ale większość ładowania to były bajgle, miód, dżem i żelki. Bardzo dużo żelek. I dwie pizze. Te też ogarnął Adam. Pierwsza była dobra, druga wyśmienita! 

A więc wstaliśmy rano, wszystko było już gotowe. Ubraliśmy się grubo, złapaliśmy worki do depozytu i ruszyliśmy na start. Świeciło piękne słońce, prawie bezwietrznie, około 5 stopni. Nic tylko biec! 

Droga na start

Po chwili byliśmy w okolicy depozytów. Zostawiliśmy rzeczy na przebranie na mecie i poszliśmy na busa. Wszystko zorganizowane jest perfekcyjnie. A wolontariusze przechodzą samych siebie. Z każdym się witają, śpiewają, tańczą i przede wszystkim pomagają. Każdy ma zadanie, każdy wie po co jest. Są podzieleni w grupy, niektóry robią to od kilkudziesięciu lat. Bajka! Ten ich entuzjazm udziela się nam. Jeszcze nawet nie wsiedliśmy do busa a już jesteśmy podekscytowani aż za bardzo. Ruszamy około 7:00, start jest o 10:00. Na miejsce startu do Hopkinton jedziemy godzinę. Idziemy do miasteczka, kładziemy się na ziemi na foliach i czekamy na wyprowadzenie na start. To ma nastąpić o 9:15. Atmosfera w miasteczku jest super. Na szczęście świeci słońce, więc raczej nikt nie marznie. Zaraz mamy ruszać. Jestem jakiś dziwnie spokojny, może aż za bardzo. Nie wiem czemu, ale do samego startu w ogóle nie daję się ponieść emocjom. Nawet puls mam prawie spoczynkowy. 

Zmieniam skarpetki na suche. Zostawiam dres, grubą bluzę, koszulkę. Jeszcze akcja smarowanie wazeliną. Okulary na oczy. Zjadam żel (cały bieg jadłem Hydrogel Trec z kofeiną). I lecimy! I od razu na początku popełniłem moim zdaniem największy błąd tego biegu. Kiedy ostatnio tutaj byłem spokojnie można było potruchtać w bocznych uliczkach. Tym razem jesteśmy prowadzeni na start, ludzie truchtają a mi się nie spieszy. Mogłem spokojnie tutaj zrobić 1-2 km w przyzwoitym tempie, jakąś przebieżkę. Jak dochodzę na start jest po frytkach. Dużo ludzi, boczne drogi zamknięte. Cofam się i coś truchtam, ale biegaczy jest tylko więcej i więcej. Kończę na jednym kilometrze ze średnią 6:00 min/km. Nie wiem nawet czy puls się ruszył :)A z wiekiem lubię się rozgrzewać dłużej niż kiedyś. Natomiast obok mnie stoi Paula Radcliffe. Traktuję to jak dobry znak. Jeszcze klasycznie hymn. Nad naszymi głowami przelatają dwa odrzutowce F35. W całym Hopkinton witają nasz wszyscy mieszkańcy. Zagrzewają do walki, pomagają, trzymają za nas kciuki. Stoją dość blisko pierwszej linii. W USA nie ma problemów z ustawianiem się na starcie. Ostatnie odliczanie i BUM! Ruszyliśmy.

Start

Początek to mocne zbiegi. Naprawdę mocne. Co prawda nie udało mi się trenować zbiegów samych w sobie. Ale nauczony tym co się stało w 2013 roku, wiedziałem, że muszę się zabezpieczyć. Łącznie w okresie przygotowawczym do tego biegu 36 razy trenowałem na siłowni albo w domu. Zajęło mi to 34 godziny. To masa pracy. Czułem się silny ale czy to zda egzamin? Czas pokaże. 

Wracając do pierwszy kilometrów. Plan był taki, żeby ruszyć spokojnie. Nic nie nadrabiać, trzymać się zakładanego tempa. Wiedziałem, że bieg rozegra się po 25 kilometrach. Jak tam nie będę miał sił, to po 33 kilometrze będę spacerował do mety jak ostatnio. Ale było aż za wolno. Szczerze, to tak naprawdę ja się dopiero rozgrzewałem. Biegłem wolno. Puls był śmiesznie niski, ale przyspieszyć wcale nie było łatwo. Do tego od razu przypomniałem sobie dlaczego Boston jest taki trudny. Te zbiegi cały czas są przerywane małymi podbiegami. Nie ma w ogóle nawet sekundy na odpoczynek. Na złapanie rytmu. Dół, góra, dół, góra. Tutaj nie ma trzymania tempa. Trzeba naprawdę umieć biegać na samopoczucie, posiłkować się może pulsem. I cały czas reagować na to co się dzieje na trasie.

Pierwsze kilometry minęły mi dość ospale. Minąłem znacznik 5k w jakieś 17:30. W końcu się rozgrzałem. Ale do dziś nie mogę przeboleć pierwszej mili która była dramatycznie słaba… Mijam pierwsze większe miasteczka. Kibice są na całej trasie, ale co się dzieje w mijanych miastach! Jest piękna pogoda, świeci słońce. A kibice dają z siebie wszystko. Jest początek biegu a doping już jest niesamowity. Za to pokochałem Boston. To się nie zmieniło. Osiągnęło wręcz jeszcze wyższy, kosmiczny poziom. 

Pierwsze kłopoty

Jem żel na 7 km, będę tak jadł do końca co 7 km. Daje to 5 żeli na trasie i jeden przed. Jak dla mnie to bardzo dużo. Trenowałem to mocno. Dotychczas mój rekord to 3 żele na trasie. Nie licząc Chicago, gdzie na końcu biegłem takim tempem, że mógłbym zjeść kebaba. Łapię rytm, zaczyna mi się lepiej biec. Trasa cały czas faluje, ale to jest raczej najspokojniejszy fragment trasy. Jednak nie biegnie mi się dobrze. Nie mogę złapać rytmu, tempa, grupy. Staram się odnaleźć w tym biegu, ale nie idzie to łatwo. Kolejne 5k mijam w podobnym tempie. Ale w tym momencie mówiąc zupełnie serio, wątpię w siebie. Wiem co mnie czeka, a nie czuję, żeby to był mój dzień. Po raz kolejny zastanawiam się, czy ja już zwyczajnie nie jestem za stary i moje ciało jeszcze jest zdolne do takiej pracy. To był ciężki dialog z samym sobą. Szczególnie ciężko było ok 18 kilometra. Dwa podbiegi, trochę osób mnie wyprzedziło. A ja czułem się trochę jakbym się wspinał a nie wbiegał. Od zbiegów czuję już, że klasycznie straciłem paznokcia. Potwornie boli mnie też jedno miejsce na stopie, które uszkodziłem sobie jakiś czas temu. Ale z perspektywy czasu, tak szczerze, myślę, że zbyt długo nie pobiegłem dobrego maratonu. Zawsze powtarzałem, że wiara w siebie jest kluczowa. Trochę mi jej brakowało. Bałem się po raz kolejny dać dupy. Bo ile można. I zamiast biec, to za dużo rozmyślałem. 

Wellesley

Obiecałem sobie, że dobiegnę do 21 kilometra, jakby drugiej połowy miało nie być. I nastał 20 kilometr. Wellesley, Wellesley College, słynny Scream Tunel i 400 metrów najlepszego dopingu jaki możecie sobie wyobrazić (chociaż nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić). To co robią te dziewczyny jest wręcz niepojęte. Hałas jaki generują jest ogłuszający! Serio zeszkliły mi się oczy. Tempo skoczyło do 3:10 min/km , a i tak to raczej mnie wyprzedzano :) Myślę sobie, kurczę, to się serio dzieje, jestem w Bostonie, ten bieg jest nawet lepszy niż go zapamiętałem. Możesz dać dupy ale na pewno nie możesz odpuścić. Nie dziś. Nie w tym biegu. 

Półmaraton mijam w 1:13:57. Tak jak chciałem. Trzymam równe tempo. Tzn poszczególne kilometry bardzo się różnią, ale już kolejne piątki są bardzo podobne. Wiem, że zabawa dopiero się zaczyna. Na 25 kilometrze czeka mnie potężny zbieg. To tam zakończyła się moja zabawa w 2013 roku. Biegną swoje, nie przyciskam, ale na zbiegu też już nie staram się jakoś hamować. Tempo jest mocne. Jakieś 3:10 min/km. Ale moje nogi radzą sobie bardzo dobrze. Nie ma galarety. Nie uginają się. Krok jest dobry. Potwornie dokucza mi ta stopa, ale już nie mam żadnych myśli o porzuceniu walki. Wręcz przeciwnie. W tej chwili jestem podekscytowany jak nigdy wcześniej na biegu. Jestem na 26 kilometrze. Przede mną Newton. Newton hills. 7 kilometrów które każdy biegacz zapamięta do końca życia. 

Newton Hills

Kibice w Newton wręcz wpychają dopingiem na te podbiegi. Biegnę pierwszy, długi. Jest ok, jestem na górze. Łapię oddech, odzyskuję tempo na płaskim. Jeszcze trzy. Kolejny. Nie powiem, mam lekko dość. Widzę już idących biegaczy. Ale kolejny zaliczony. Na górze ponownie wchodzę w dobry rytm. Czekałem na tę walkę, na ten fragment 12 lat. Wtedy byłem tutaj trupem. Teraz dalej jestem w grze. Jeszcze dwa. Boli, puls rośnie. To nie są jakieś olbrzymie góry. Ale jestem już po 30 km. Boli wszystko. Lekki zbieg. Zbiegam dobrze. To naprawdę idzie mi znakomicie. Wyprzedzam kolejnych biegaczy. Jest trzeci podbieg. Trochę się oszczędzam, bo wiem, że zaraz będzie słynny Heartbreak Hill. Ile już serc złamał ten odcinek to nie sposób zliczyć. To wcale nie jest jakiś stromy podbieg. Ale kumulacja wszystkich trudów trasy powoduje, że wydaje się jakby to była górska przełącz w Alpach. Zresztą asfalt jest cały pomazany kredami. W koło ryk ludzi. Mówię sobie tylko: dawaj, dawaj, dawaj. Widzę już koniec. Jakieś 200 metrów. I w dół w stronę mety. Jestem na górze. Boję się, że już się nie rozpędzę. Ale na zbiegu łapię super rytm. Od tej chwili przestają już cokolwiek kalkulować. Lecę ile sił. Jestem poskładany totalnie, ale nogi pracują. Puls mam już na progu. Ale staram się liczyć tempo, czas i wychodzi, że do mety muszę biec mocno, muszę trzymać tempo. 

Down Bad

Wyprzedzam naprawdę dużo maratończyków. To pomaga. Napędza. Pułapką tego biegu jest fakt, że wszyscy myślą, że jak wbiegną na Heartbreak Hill to już jest z górki na metę. Natomiast organizm jest tak wykończony, że bieg z górki przypomina marsz trupów. Mijam 36, 37 kilometr. Mam szczerze dość. Polewam się wodą i staram liczyć już w milach. 3 mile lepiej brzmią niż 5 kilometrów. Ponownie mały podbieg, zbieg, podbieg, zbieg. Tracę już rachubę w liczeniu, wiem, że będzie na sekundy. Co gorsza, do gry wchodzi kolejny przeciwnik. 

Absolutnie nie mogę narzekać na warunki. Było dość chłodno, w pierwszej fazie biegu niemal bezwietrznie. Natomiast ostatnie 10 km wiało z każdym km mocniej. W dodatku wiało centralnie w twarz. Ok, nie był to jakiś straszny wiatr, nie wypaczał wyników, ale kiedy walczysz o każdą sekundę, myślisz sobie cały czas, dlaczego akurat teraz? Dlaczego tutaj? Dzień wcześniej wiało 30 km/h w plecy! Już nie ma się za kim chować. Pozostaje zacisnąć zęby i lecieć. 

Ostatnia prosta i „uśmiech” na twarzy

Ostatnia prosta

Mijam 40 kilometr. I serio wywala mi wszystkie bezpieczniki. Czuję się, jakby przy każdym kroku moje mięśnie czworogłowe miały wybuchnąć. Ledo podnoszę nogi. Wszystko boli potwornie. Ale to „tylko” dwa kilometry. Zwalniam, ale nieznacznie. W oddali widzę wielką reklamę CITGO. To znak, że zaraz zostani kilometr. Lecimy przez Brooklyn. Ostatnia przeszkoda. Wbiegamy w tunel pod autostradą. W normalnych okolicznościach byłoby to urozmaicenie biegu. Zbiegam szybko, chcę nadrobić sekundy. Dwa razy prawie się wywracam, bo nogi czasem żyją już własnym życiem. Wiem, że zbliżam się do skurczów. Wybieg z tunelu to istna katorga. Ale to już niemal koniec. Kibiców w Bostonie są tysiące. Jeden na drugim. Ale ja już nic nie słyszę. Skręcam w prawo w Hareford St. I słyszę zaraz słynne „Left on Boylston”. Pojawia się meta. Patrzę na zegarek, na styk. Nic nie widzę. Nic nie słyszę. Skupiam się tylko na mecie i żeby do niej jak najszybciej dobiec. Nie jestem w stanie już zginać nóg. Po biegu jak patrzę w analizę biegu, to widzę, że odrywałem się od podłoża na jakieś 5 cm, czyli praktycznie szurałem po ziemi. Mijam znacznik 26 mili. 300 metrów do mety, a na zegarku jakieś 90 sek do bariery 2:30. Chyba się uda! Kurdę, chyba będzie! Te 300 metrów się ciągnie i ciągnie, ale w końcu mijam metę. Czas 2:29:48 netto. 12 sekund. O tyle udaje mi się złamać 2:30. Można pomyśleć, że to nic. Dla mnie to najcenniejsze 12 sekund w biegowym życiu. Nigdy tak nie walczyłem. Nigdy tak nie cierpiałem. Przyjechałem tutaj ponownie zmierzyć się z trasą Bostonu. Strasznie chciałem tym razem wyjść z tego pojedynku wygrany. Z podniesioną głową. I to się udało. 12 lat na to czekałem. Jestem szczęśliwy jak dziecko. Nie wiem co zrobić. Nie mogą skakać. Jak usiądę to nie wstanę. Więc tylko zaciskam pięści, łapię się za głowę a w oczach pojawiają się łzy. 

F**k Yeah!!

Ten bieg dał mi bardzo dużo. Przede wszystkim w jakimś sensie pokazał mi, że dalej potrafię walczyć. Że potrafię dalej biegać maratony.  Każdy kto biegł w tym biegu wie, ile kosztuje ta trasa. Potrafi złamać każdego. Z perspektywy czasu wiem, że mentalnie i fizycznie zrobiłem olbrzymią robotę i przygotowałem się na te 42 kilometry jak trzeba. Kurde, jestem z siebie naprawdę dumny. I mam olbrzymiego kopa motywacji przed Nowym Jorkiem w listopadzie. 

A najbardziej jestem dumny z tego, że razem z Kasią i Niną udało nam się to wszystko jakoś pogodzić. My naprawdę jednocześnie trenowaliśmy do Bostonu, do IM w Texasie, normalnie pracowaliśmy a przy tym uważam, że absolutnie udało nam się zachować zdrowy umiar w tym wszystkim. Wymieniamy się, pomagamy sobie. I wspieramy. Oczywiście nie obyłoby się bez pomocy rodziców (za co bardzo im dziękuję) i super przedszkola (pozdrawiam! :) ). 

Podziękowania oczywiście należą się również moim partnerom, marce Hoka, Trec Endurance i Alab Sport. Dziękuję za pomoc, super atmosferę i wsparcie, na które zawsze mogę liczyć.

I oczywiście podziękowania dla Was! Za to, że jeszcze się Wam nie znudziłem i dalej mi kibicujecie. Postaram się dostarczyć Wam jeszcze niejednych emocji. Boston był super, ale apetyt rośnie w miarę jedzenie. A ja zrobiłem się bardzo głodny!

EDIT: Mamy już czwartek, środek nocy w Polsce. Ja dalej ledwo chodzę. Żaden bieg nie wywołał takiego spustoszenia w moim organizmie. Powiem Wam, że ja już nawet chyba nie chcę tam wracać się ścigać ;) Dwa dni czułem się jakbym miał mega kaca. Dalej chodzę jak inwalida. Wszystko mnie boli. Ale warto było! Oj jak bardzo było warto!!! :D

The post 129 Boston Marathon – relacja appeared first on warszawskibiegacz.pl.