OK boomer! Bartek Królik o powrocie zespołu SiStars, Męskim Graniu, Tede i o walce z AI

Z wykształcenia: wiolonczelista i kontrabasista. Z zawodu: człowiek orkiestra, który ma na koncie współpracę m.in. z Agnieszką Chylińską, Natalią Kukulską i Edytą Górniak. Dziś, świeżo po obchodach swoich 46. urodzin, opowie nie tylko o dojrzewaniu. Oceni też – do bólu szczerze – rodzimą branżę muzyczną, artystów z Pokolenia Z i sztuczną inteligencję oraz opowie o tym, co może, a czego nie może kierownik muzyczny Męskiego Grania. Powspominamy też zamierzchłe czasy, czyli współpracę z raperem Tede i jego wytwórnią Wielkie Joł, a także największe triumfy (oraz największe problemy) kultowego zespołu SiStars. Czy wybiegniemy w przyszłość? A jakże! Przecież reaktywacja SiStars zbliża się coraz większymi krokami. Michał Jośko: Ponarzekamy sobie – jak na dwóch boomerów przystało – na świat współczesny i poidealizujemy przeszłość? Bartek Królik: Zacznę może od podzielenia wszystkiego na dwa światy; wewnętrzny i zewnętrzny. Bo z jednej strony chodzi przecież o zmiany, które zachodzą w naszych głowach. A z drugiej, o to, co dzieje się wokół nas. Prawda czasu i prawda ekranu (śmiech). Jeżeli chodzi o pierwszy z omawianych światów, to zdecydowanie nie zamierzam narzekać. Jestem w bodajże najlepszym momencie życia i nigdy nie czułem się lepiej w swojej skórze.  Bycie panem w średnim wieku ma całe mnóstwo zalet, a mądrość i spokój, które przychodzą z wiekiem – oczywiście dotyczy to osób, które są skłonne do refleksji – naprawdę mi się podobają!  Zdecydowanie większe narzekactwo wyjdzie ze mnie wtedy, gdy zacznę oceniać drugi z tych światów. Otaczająca nas rzeczywistość jest wypełniona negatywami, które sprawiają, że zaczynamy podświadomie idealizować przeszłość. Te zmiany na gorsze i ciągłe utrudnienia dotyczą praktycznie każdej sfery życia, nie wyłączając oczywiście świata muzyki i najogólniej pojętego szołbizu. I mógłbym powiedzieć, że to się nie zmienia od lat.  Natomiast nowością jest to, że za sprawą postępu technologicznego, eksplozji internetu i przeniesienia naszego życia do sieci, wszystko dzieje się coraz szybciej, a wiadomo: im człowiek starszy, tym trudniej mu za pewnymi rzeczami nadążać. To oczywiście normalna kolej rzeczy, przecież adekwatne problemy miało każde pokolenie od zarania dziejów. Cała sztuka polega jednak na tym, żeby ciągle gonić tego króliczka, starać się rozumieć dobre strony tych zmian i wykorzystywać je do dobrych celów. Żeby adaptować się do współczesnego świata. To trudne, ale możliwe. Okazuje się, że mamy dziś do dyspozycji narzędzia i możliwości, o jakich nam się nie śniło.  Podoba mi się fakt, że już na tym etapie moje dzieci są w stanie mnie czegoś nauczyć i być przewodnikami w tym świecie. Gdy z dzisiejszej perspektywy popatrzysz na Bartka sprzed dekad, to co o nim myślisz? No i co mądrego chciałbyś mu powiedzieć? Tamten Bartek był zdecydowanie zbyt mało przytomny. Za słabo skupiał się na tym, co tu i teraz. „Musisz być tu i teraz” – to niby takie wyświechtane hasło, ale cóż, pasuje tutaj idealnie.  Cóż, młodość cechuje owczy pęd. Gnamy przez życie, czasem nie wiedząc, w jakim celu. Po drodze nie dostrzegamy naprawdę ważnych spraw, bo wydają się nam mało istotne. Nawet gdy je zauważymy, to przecież szkoda czasu na zatrzymywanie, skoro „się dzieje”! Refleksja przychodzi znacznie później, gdy zaczynają umierać wokół ciebie przyjaciele czy rodzina, a włosy siwieją. Dopiero wtedy zaczynasz zdawać sobie sprawę ile czasu zmarnowałeś, rozumieć, że jesteś śmiertelny i w efekcie coraz bardziej doceniać życie. Więc temu Bartkowi sprzed lat powiedziałbym, żeby doceniał relacje i chwile. No i żeby poświęcał więcej czasu sobie samemu. Życie w nieustannym trybie przetrwaniowym, pogoń za pieniądzem oraz chęć udowodnienia czegoś samemu sobie, rodzicom i środowisku potrafi być niezdrowa oraz niebezpieczna, jeżeli zapomnimy w tym wszystkim o sobie.  Przecież tamten Bartek otrzymał ostrzeżenie, czyli udar mózgu w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat… Tak, rzeczywiście. No i wyciągnął z tego sporo wniosków. Ale czy wystarczająco dużo? To już inna sprawa, bo młody organizm zregenerował się szybko, a człowiek wrócił do starych nawyków. Drugi z udarów – który nawiasem mówiąc był efektem złej diagnozy tego pierwszego – dopadł mnie już jako człowieka dorosłego, kiedy miałem czterdzieści lat. Kiedy stwierdziłeś, że jesteś już naprawdę, tak w stu jeden procentach dorosły? Chyba poczułem to najdobitniej w wieku 35 lat, gdy zostałem ojcem. Oczywiście wcześniej czułem się dorosły, bo przecież zarabiałem na życie, byłem w związku małżeńskim i tak dalej. Ale po narodzinach moich córek zacząłem się przeobrażać z chłopca w mężczyznę, z singla w męża i głowę rodziny. Ogromna w tym zasługa mojej żony, która pomogła mi przez to przechodzić. Zawdzięczam jej bardzo wiele. W roku 2017 spotkało nas kolejne wyzwanie, bo urodziła nam się Jagódka (druga córka Bartka przyszła na świat z zespołem Downa – przyp. red.), a więc siłą rzeczy musiałem się zderzyć z prawdą o sobie.  Wróćmy jeszcze

Kwi 20, 2025 - 16:05
 0
OK boomer! Bartek Królik o powrocie zespołu SiStars, Męskim Graniu, Tede i o walce z AI
Z wykształcenia: wiolonczelista i kontrabasista. Z zawodu: człowiek orkiestra, który ma na koncie współpracę m.in. z Agnieszką Chylińską, Natalią Kukulską i Edytą Górniak. Dziś, świeżo po obchodach swoich 46. urodzin, opowie nie tylko o dojrzewaniu. Oceni też – do bólu szczerze – rodzimą branżę muzyczną, artystów z Pokolenia Z i sztuczną inteligencję oraz opowie o tym, co może, a czego nie może kierownik muzyczny Męskiego Grania. Powspominamy też zamierzchłe czasy, czyli współpracę z raperem Tede i jego wytwórnią Wielkie Joł, a także największe triumfy (oraz największe problemy) kultowego zespołu SiStars. Czy wybiegniemy w przyszłość? A jakże! Przecież reaktywacja SiStars zbliża się coraz większymi krokami. Michał Jośko: Ponarzekamy sobie – jak na dwóch boomerów przystało – na świat współczesny i poidealizujemy przeszłość? Bartek Królik: Zacznę może od podzielenia wszystkiego na dwa światy; wewnętrzny i zewnętrzny. Bo z jednej strony chodzi przecież o zmiany, które zachodzą w naszych głowach. A z drugiej, o to, co dzieje się wokół nas. Prawda czasu i prawda ekranu (śmiech). Jeżeli chodzi o pierwszy z omawianych światów, to zdecydowanie nie zamierzam narzekać. Jestem w bodajże najlepszym momencie życia i nigdy nie czułem się lepiej w swojej skórze.  Bycie panem w średnim wieku ma całe mnóstwo zalet, a mądrość i spokój, które przychodzą z wiekiem – oczywiście dotyczy to osób, które są skłonne do refleksji – naprawdę mi się podobają!  Zdecydowanie większe narzekactwo wyjdzie ze mnie wtedy, gdy zacznę oceniać drugi z tych światów. Otaczająca nas rzeczywistość jest wypełniona negatywami, które sprawiają, że zaczynamy podświadomie idealizować przeszłość. Te zmiany na gorsze i ciągłe utrudnienia dotyczą praktycznie każdej sfery życia, nie wyłączając oczywiście świata muzyki i najogólniej pojętego szołbizu. I mógłbym powiedzieć, że to się nie zmienia od lat.  Natomiast nowością jest to, że za sprawą postępu technologicznego, eksplozji internetu i przeniesienia naszego życia do sieci, wszystko dzieje się coraz szybciej, a wiadomo: im człowiek starszy, tym trudniej mu za pewnymi rzeczami nadążać. To oczywiście normalna kolej rzeczy, przecież adekwatne problemy miało każde pokolenie od zarania dziejów. Cała sztuka polega jednak na tym, żeby ciągle gonić tego króliczka, starać się rozumieć dobre strony tych zmian i wykorzystywać je do dobrych celów. Żeby adaptować się do współczesnego świata. To trudne, ale możliwe. Okazuje się, że mamy dziś do dyspozycji narzędzia i możliwości, o jakich nam się nie śniło.  Podoba mi się fakt, że już na tym etapie moje dzieci są w stanie mnie czegoś nauczyć i być przewodnikami w tym świecie. Gdy z dzisiejszej perspektywy popatrzysz na Bartka sprzed dekad, to co o nim myślisz? No i co mądrego chciałbyś mu powiedzieć? Tamten Bartek był zdecydowanie zbyt mało przytomny. Za słabo skupiał się na tym, co tu i teraz. „Musisz być tu i teraz” – to niby takie wyświechtane hasło, ale cóż, pasuje tutaj idealnie.  Cóż, młodość cechuje owczy pęd. Gnamy przez życie, czasem nie wiedząc, w jakim celu. Po drodze nie dostrzegamy naprawdę ważnych spraw, bo wydają się nam mało istotne. Nawet gdy je zauważymy, to przecież szkoda czasu na zatrzymywanie, skoro „się dzieje”! Refleksja przychodzi znacznie później, gdy zaczynają umierać wokół ciebie przyjaciele czy rodzina, a włosy siwieją. Dopiero wtedy zaczynasz zdawać sobie sprawę ile czasu zmarnowałeś, rozumieć, że jesteś śmiertelny i w efekcie coraz bardziej doceniać życie. Więc temu Bartkowi sprzed lat powiedziałbym, żeby doceniał relacje i chwile. No i żeby poświęcał więcej czasu sobie samemu. Życie w nieustannym trybie przetrwaniowym, pogoń za pieniądzem oraz chęć udowodnienia czegoś samemu sobie, rodzicom i środowisku potrafi być niezdrowa oraz niebezpieczna, jeżeli zapomnimy w tym wszystkim o sobie.  Przecież tamten Bartek otrzymał ostrzeżenie, czyli udar mózgu w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat… Tak, rzeczywiście. No i wyciągnął z tego sporo wniosków. Ale czy wystarczająco dużo? To już inna sprawa, bo młody organizm zregenerował się szybko, a człowiek wrócił do starych nawyków. Drugi z udarów – który nawiasem mówiąc był efektem złej diagnozy tego pierwszego – dopadł mnie już jako człowieka dorosłego, kiedy miałem czterdzieści lat. Kiedy stwierdziłeś, że jesteś już naprawdę, tak w stu jeden procentach dorosły? Chyba poczułem to najdobitniej w wieku 35 lat, gdy zostałem ojcem. Oczywiście wcześniej czułem się dorosły, bo przecież zarabiałem na życie, byłem w związku małżeńskim i tak dalej. Ale po narodzinach moich córek zacząłem się przeobrażać z chłopca w mężczyznę, z singla w męża i głowę rodziny. Ogromna w tym zasługa mojej żony, która pomogła mi przez to przechodzić. Zawdzięczam jej bardzo wiele. W roku 2017 spotkało nas kolejne wyzwanie, bo urodziła nam się Jagódka (druga córka Bartka przyszła na świat z zespołem Downa – przyp. red.), a więc siłą rzeczy musiałem się zderzyć z prawdą o sobie.  Wróćmy jeszcze na moment do Bartka nie całkiem dorosłego, do chłopaka, który wielkie sukcesy ma dopiero przed sobą. Należałeś do tych buńczucznych młodziaków, którzy żyją w przeświadczeniu, że mogą wyważyć każde drzwi? Byłem zbuntowany i praktycznie z zasady stawałem w kontrze. Wracamy do wspomnianego wcześniej udowadniania swojej wartości i sobie, i całemu światu – na tym etapie nie słuchasz niczyich rad. Nie mając doświadczenia, ufasz głównie instynktowi, a energię czerpiesz z imperatywu wewnętrznego, który podpowiada, że jesteś nieomylny. No a tych drzwi, które próbowałem wyważyć, było sporo. Nie miałem świadomości, jak działa branża, jak wiele elementów pozamuzycznych składa się na to, czy będziesz miał pracę, czy odniesiesz sukces. Talent i umiejętności nie wystarczą. Ogromne znaczenie ma aspekt socjologiczny i społeczny – to, czy możesz się stać głosem dużej części społeczeństwa.  W dobie social mediów liczy się osobowość (najlepiej w jakimś stopniu radykalna), która spełnia kryteria przynależności do konkretnej grupy społecznej. Oprócz tego bardzo istotne są wizerunek, światopogląd czy poglądy polityczne.  No i wreszcie cały background, który za tobą stoi. Musisz sobie zaskarbić sympatię środowiska i ludzi, od których coś zależy. Czy idąc tym tropem, dojdziemy do wniosku, że dziś łatwiej się wybić? Podobno dzisiaj karierę można rozkręcić samodzielnie, bez zdawania się na widzimisię decydentów z dużych firm fonograficznych albo stacji radiowych, od których zależało wejście na rotację. W teorii wystarczy podbicie serc internautów, no i oczywiście ukontentowanie algorytmów… Chociaż rozwój technologiczny zdemokratyzował wiele aspektów, to pewne rzeczy pozostały bez zmian. Oczywiście częściej zdarza się, że jakiś "no name" osiąga naprawdę duży sukces za sprawą "wyskoku algorytmu" i skupienia na sobie uwagi ludzi w internecie.  Jednak nadal wiele zależy od pojedynczych osób, które zasiadają na wyższych stołkach oraz od innych czynników, które symultanicznie muszą zadziałać w tym samym czasie.  Platformy streamingowe? Są "pilnowane" przez algorytmy i prowadzone przez konkretnych ludzi. Oprogramowanie ma pewien zakres swobody, żeby przemielić te gigantyczne ilości tworzonej muzyki, ale jego działanie jest w dużej mierze regulowane w sposób ręczny. To takie niepisane i niewidzialne prawidła tego biznesu. Bo to jest biznes, branża jak każda inna. Czasami z kulturą ma niewiele wspólnego (śmiech). Nie zazdroszczę debiutantom, ale też i wielu artystom z dorobkiem, którym ta rewolucja – narzucona kulturowo i technologicznie – podcięła skrzydła.  Chyba jedyną słuszną strategią jest wytrwałość pomimo wszystko. Chodzi o tworzenie autorskich, oryginalnych rzeczy bez żadnych oczekiwań albo o… tworzenie piosenek uszytych na miarę aktualnie panującej mody. To przepis, który się nie zmienił od początku drugiego tysiąclecia, gdy na fali znalazł się zespół SiStars.  No właśnie, wytwórnie muzyczne były, nazwijmy to delikatnie, średnio zainteresowane waszą muzyką. Zmieniły zdanie dopiero wtedy, gdy zauważyły, że SiStars to już fenomen, który urósł w sposób oddolny… Najbardziej niechętne były stacje radiowe. Ale rynek i tak docenił nie tylko to, że oferujemy muzykę, jakiej w Polsce nie grał nikt inny – bardzo istotne były też elementy, o których ci już mówiłem, zwłaszcza aspekt socjologiczny i światopoglądowy. Fakt, że dziewczyny są siostrami był "klikalny" i wpisywał się przekaz mediów kobiecych, które niekiedy mają taki "rys plemienny".  Na początku lat dwutysięcznych coraz częściej mówiło się o utalentowanych, silnych i niezależnych kobietach, a więc w przypadku SiStars naprawdę pomocny okazał się ten aspekt, nazwijmy to tak, okołofeministyczny, zawarty w tekstach śpiewanych przez Natalię i Paulinę. Pamiętam, że waszą twórczość doceniało i szanowało też naprawdę spore grono fanów rapu. Było to zaskakujące, bo umówmy się, w tamtych czasach świat hip-hopu był radykalnie seksistowski… Na ile wynikało to z faktu, że wasz pierwszy album wydała firma Wielkie Joł, za którą stał przecież Tede? Nasze drogi, owszem, przecinały się ze światem hip-hopu, ale jedynie w warstwie muzycznej, po prostu moda na soul/R&B zbiegła się z modą na ówczesny hip-hop. Teksty SiStars może i nie były radykalnie feministyczne, ale w gruncie rzeczy stały w opozycji do tego, o czym opowiadali ówcześni raperzy. Dzięki temu mogły się z nimi utożsamiać wszystkie dziewczyny fanów rapu. Czy SiStars dokonało jakichś przełomowych rzeczy w kwestii równouprawnienia kobiet? Czy wpłynęło na postrzeganie kobiet przez ludzi zakochanych w rapie? Nie sądzę. Nie mieliśmy, aż tak dużej siły oddziaływania. Jednak to nie było naszym celem. Myślę, że ważniejszy był aspekt filozoficzno-duchowy, ten dotyczący jednostki, który jest zawarty na przykład w naszym przeboju "Sutra". Jeżeli chodzi o rzeczy przełomowe, powiedziałbym tutaj raczej o wprowadzeniu na polski rynek muzyczny brzmień, których mu brakowało. Super, że spodobało się to zarówno krytyce, jak i ludziom słuchającym mainstreamowego popu oraz niektórym fanom rapu. Od debiutanckiej "Siły sióstr" do zakończenia współpracy wydawniczej z Tede nie upłynęło zbyt wiele wody w Wiśle… Czyżby coś naprawdę boleśnie uwierało w tym świecie rapu? SiStars był zespołem śpiewającym piosenki i grającym na żywych instrumentach. To były dwa odmienne światy pod względem logistyki, obsługi managerskiej i technicznej. Po prostu świat hip-hopu różni się, i to naprawdę mocno, od świata piosenki.  Wielkie Joł było wytwórnią stricte hip-hopową, na czele której stał wtedy człowiek mający do obsługi kilku raperów, didżeja puszczającego z gramofonu podkłady muzyczne przy pomocy dwóch kabli i… to z grubsza tyle. Do tego nie potrzeba wielkiej wiedzy – wsiadasz w auto i jeździsz po klubach albo dyskotekach (śmiech). Nasz świat był znacznie bardziej skomplikowany. Siłą rzeczy rodziło się mnóstwo zgrzytów, więc gdy tylko pojawiła się możliwość przejścia do kogoś, kto rozumie działanie zespołów i scenę piosenkową, wybraliśmy Warner Music. Zmieniliśmy i wydawcę, i management, w efekcie trafiając w te miejsca sceny muzycznej, o jakie nam chodziło. Swoją drogą właśnie to, że rap jest tak łatwy w obsłudze, stało się jedną z głównych przyczyn jego eksplozji. No i jego przypadku na pierwszym planie jest ten aspekt socjologiczny – tutaj ze względu na tak zwane kontrowersyjne treści i zachowania zdobywanie wielkich zasięgów i odnoszenie sukcesów jest naprawdę łatwiejsze i szybsze, niż w muzyce śpiewanej. Jednak koniec problemów z ówczesnym Wielkim Joł nie sprawił w magiczny sposób, że w obozie SiStars wszystko zaczęło wyglądać różowo. W roku 2002 wydajecie debiutancki krążek, a w 2006 r. już was nie ma… Lista rzeczy, które wpłynęły na rozpad grupy jest długa. Zacznę od tego, że to był naprawdę wycieńczający okres. Byliśmy wyczerpani psychicznie i fizycznie.  Wiesz, w tamtych czasach artyści grali więcej koncertów niż dzisiaj – i to za mniejsze stawki – a my chcieliśmy wykorzystać swój moment, bo wiedzieliśmy, że to wszystko nie potrwa wiecznie. Występowaliśmy pięć razy w tygodniu i na przestrzeni dwóch lat zrobiło się z tego jakieś trzysta koncertów – w skali miesiąca w domach spędzaliśmy niecały tydzień. Zespół był najzwyczajniej w świecie zajechany. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu ściśnięci w busie podczas wielogodzinnych podróży po Polsce, no i po pewnym czasie mieliśmy serdecznie dosyć swojego towarzystwa.  O kwaśną atmosferę było o tyle łatwiej, że wszyscy byliśmy młodzi; dojrzewaliśmy, a nasze odmienne priorytety, światopoglądy i brak umiejętności komunikacyjnych wywoływały spięcia. No i męska część ekipy była sporo starsza od dziewczyn, a więc do tego wszystkiego doszły różnice pokoleniowe. Dołóżmy do tego nieustanny pośpiech oraz presję oczekiwań ze strony wytwórni, radiowców, publiczności i nas samych, a wyjdzie nam przepis na katastrofę. Zasadniczo zespół SiStars działał około pięciu lat, jednak realnie, gdyby pominąć koncerty, byłoby to jakieś dwa i pół roku. Krótko, ale to był naprawdę intensywny czas.  Inna sprawa, że podobne perturbacje zalicza zdecydowana większość młodych artystów, którym udało się wybić. Wiele grup rozpada się szybko, właśnie po czterech albo pięciu latach, to dosyć powszechne zjawisko. Oczywiście nie dotyczy to wyłącznie grup muzycznych, bo i w przypadku ekip towarzyszących artystom solowym rotacja jest naprawdę spora. Z tej perspektywy moja współpraca z Agnieszką Chylińską, która trwała aż piętnaście lat, wydaje się czymś wręcz niecodziennym. Jakie pułapki czyhały na młodych ludzi sukcesu? Wiesz, używki, groupies i najogólniej pojęta jazda po bandzie… U nas tego nie było, więc pod tym względem zespół SiStars wyprzedził epokę (śmiech). Mam wrażenie, że dzisiaj młodzi artyści robią bilans potencjalnych zysków i strat, a następnie, poza nielicznymi wyjątkami, stawiają na trzeźwy profesjonalizm. Owszem, zaznałem "rokendrola", jednak na dłuższą metę się w nim nie rozsmakowałem. Bardzo nie lubię męczyć swojego organizmu (śmiech). Dla mnie problemem były występy w klubach, które w tamtych czasach spowijał gęsty dym papierosowy. Gdy masz nieleczone nadciśnienie i stosujesz złą dietę, a twój hiperwentylowany podczas śpiewania organizm pochłania ten dym w hurtowych ilościach, to organizm reaguje. Kiedy zaliczyłem pierwszy udar, to początkowo nie wiedziałem, czym był spowodowany. Dopiero później okazało się, że w bardzo dużej mierze był to efekt mojego stylu życia. Groupies? Nie no, przecież naszym targetem w bardzo dużej mierze były młode dziewczynki, a gorące M*LF-y jakoś się nie pchały (śmiech). A mówiąc poważniej: mieliśmy warunki ku temu, by szaleć, jednak kulturowo stawialiśmy zdecydowanie na styl bardziej francuski, a nie rosyjski. Myślę, że to kwestia zdrowego rozsądku i wychowania. Zaliczyłeś uderzenie sodówki do głowy? Przecież ego dwudziestodwulatka, który zdobył właśnie sławę i pieniądze, może spuchnąć do gigantycznych wręcz gabarytów. Wcześniej byłem chłopakiem niezbyt dowartościowanym, wręcz wstydliwym, który tylko sprawiał pozory pewnego siebie. Więc gdy pierwsze marzenia się spełniły, to moje ego podrosło, ale do poziomu zerowego, neutralnego. Czyli stałem się normalny (śmiech). Żadnego przegięcia.  Poczułem za to wielką moc wolności, która płynie ze spokoju finansowego. Komfort ekonomiczny sprawia, że nie musisz się martwić o jutro i to daje ci wielki oddech, wiatr w żagle.  Sodówka zależy nie tylko od wieku, ale też od twojego usposobienia i backgroundu – od tego, jak masz poukładane w głowie już od dzieciństwa. Sukces radykalizuje to, co tkwi głęboko w nas, wyciąga z człowieka różne rzeczy; nie tylko te dobre. A gdy zmagasz się z problemami emocjonalnymi czy psychicznymi, to często je tylko pogłębia. Ekipa Sistars znów pojawiała się na radarze w latach 2011 i 2012, choć były to krótkie zrywy, a wasze drogi ponownie się rozchodziły. Aż do dziś, bo w sierpniu tego roku planujecie trzy koncerty. Jednak mówimy tutaj o reaktywacji, która ponoć jest efektem propozycji rzuconej przez Męskie Granie, a nie tego, że sami wyciągnęliście dłonie na zgodę. Wasze relacje nie wyglądają chyba zbyt dobrze… Powiem tak: dla mnie w tym momencie liczy się głównie to, że potrafimy zachowywać się profesjonalnie gdy chodzi o wspólne granie. Resztę zrobi za nas muzyka. Porozumienie ułatwia nam nie tylko dojrzałość, wiek i doświadczenie życiowe, ale i to, że nie mamy przed sobą żadnych kluczowych decyzji.  Nie ciąży na nas jakaś wielka presja, a to odcina z automatu zdecydowaną większość kwestii problematycznych.  Planujemy zagrać tylko trzy koncerty w ramach festiwalu Męskie Granie, bez jakiegokolwiek napinania się, co dalej. Zamierzamy wyjść na scenę jako dorośli ludzie, a następnie –  z pomocą piosenek, za którymi tęskni wiele osób, włączając w to nas samych – przywrócić ducha dawnych czasów, cofnąć się o te dwadzieścia parę lat. W tej sytuacji totalnie nieważne jest to, jak do dotychczas układały się nasze relacje, bo podczas tych występów i tak będzie świetnie – wiemy, że czeka nas dobra zabawa. Siła muzyki potrafi łączyć. Wiem to doskonale, przecież jestem członkiem zespołu Łąki Łan (śmiech). Masz taką, a nie inną pozycję w świecie muzyki. Do tego w ostatnich dwóch latach pełniłeś funkcję kierownika muzycznego w Męskim Graniu. Czy prowadzi to do dylematów w stylu: chciałbym pomóc jakiemuś debiutantowi, pociągnąć za odpowiednie sznurki, bo tak podpowiada mi serce, no ale muszę brać poprawkę na to, czy na koniec dnia wszystko zepnie się w Excelu?  Mówiąc szczerze: jako kierownik muzyczny nie mam i nigdy nie miałem mocy sprawczej, która przekładałaby się na cały festiwal. Odpowiadałem głównie za to, jak brzmi Męskie Granie Orkiestra, natomiast dobór osób, które pojawiają się na scenie pozostaje w gestii agencji LIVE i bookerów, czyli ludzi zajmujących się festiwalem i zapraszaniem konkretnych artystów. Może to i dobrze, bo nie muszę dokonywać tych ciężkich wyborów, o których wspomniałeś w swoim pytaniu, no i nie czuję na plecach oddechu innych artystów (śmiech). Tak swoją drogą selekcja i wyławianie nowych talentów jest bardzo odpowiedzialną robotą, wymagającą intuicji i dobrego ucha. Wydawałoby się, że internet ułatwia to zadanie, jednak paradoksalnie sporo skomplikował – przecież z takiego oceanu osób marzących o karierze, a łudząco podobnych do siebie, trudniej wyłuskać jednostki wyjątkowe. Czasami zwyczajnie brakuje czasu na przesłuchanie tego wszystkiego. Z drugiej strony myślę, że fajnie byłoby dysponować wielką mocą sprawczą, na przykład być na królem algorytmów albo władcą fal radiowych (śmiech). Wyrównałbym wtedy szanse w wojnie stylów muzycznych, bo w mojej ocenie na naszym rynku od dawna istnieje wyrwa. Chodzi o rodzaj pewnej niesprawiedliwości, związanej z tym, że pewne stylistyki są traktowane, jak gorszy sort.  Mam tu na myśli na przykład muzykę elektroniczną i taneczną czy też pop. Czas przywrócić im godne imię (śmiech)! Nie wiem czy zauważyłeś, że muzyka taneczna praktycznie u nas nie istnieje, a tymczasem na Zachodzie właściwie jest najpopularniejsza.  Może dzieje się tak dlatego, że estetyka EDM-u jest mało wyrafinowana i przyczepia się jej łatkę bezguścia, co rzutuje na elektronikę jako całość? A może jest tak dlatego, że mamy za mało takich właśnie twórców, co utrudnia przebicie się do mainstreamu?  W kuluarach szołbiznesu, który ma gusta i tradycje głównie rockowo-alternatywne, panuje przeświadczenie, że muzyka, w której brakuje gitary, jest sztuczna, a w związku z tym gorsza.  Jest w tym jakby ukryty wstyd dużych chłopców, którzy bardzo chcieli tańczyć na dyskotece, ale nie potrafili. Dlatego zawsze albo stali pod ścianą, albo psuli imprezę, pogując (śmiech).  Czasem mam wrażenie, że przełożyło się to na ich dorosłość i w efekcie na razie nie widzę szans na większe zmiany, jeżeli chodzi o promowanie muzyki w Polsce i o kreowanie gustu słuchaczy.  Stan obecny naszej sceny muzycznej: mamy disco polo i rap, a do tego dziwny zlepek wszystkiego, który określa się mianem alternatywnego popu. No i jeszcze kilka rusałek, które śpiewają boso (śmiech). Myślenie na zasadzie: po co ryzykować i wychodzić poza schematy, skoro znacznie bezpieczniejsze jest seryjne tworzenie kolejnych fenomenów na bazie sprawdzonych i lubianych patentów… Dokładnie. Można odnieść wrażenie, że obecnie wszystko jest szyte według ustalonych wzorów, chociaż w gruncie rzeczy w koniunkturalnym świecie szołbiznesu było tak zawsze… Chcesz być modny w tym momencie? Musisz śpiewać z manierą wokalną à la smutna ryba (śmiech).  W sumie lubię każdą estetykę muzyczną, jednak żałuję, że wszystko działa w taki sposób, że jak coś "chwyci", to pojawia się dziesięciu następców, wszyscy na jedno kopyto, a nic innego po prostu nie przejdzie. No a przecież wiadomo, że jeżeli coś jest powtarzane wielokrotnie, całymi latami, to właśnie w taki sposób wykreowane zostaną gusta słuchaczy. Na ile czujesz jeszcze "młodą muzykę"? Czy dokonania artystów młodszych od nas o parę dekad nie wydają ci się przypadkiem zbyt miałkie, zdecydowanie za mało odważne? Na pewno uważam, że na obecnej scenie jest mnóstwo talentów. Wystarczy zdjąć klapki z oczu i wziąć poprawkę na pewne prawidła. Czyli przede wszystkim na to, że w pewnych stylistykach tekst jest mniej istotny, a główny nacisk kładzie się na przykład na technikę, flow i performance. To też jest sztuka.  To odwieczne pytanie: co tak naprawdę kryje się za definicją dobrej albo złej muzyki? No albo kto jest bardziej artystowski: gość z gitarą, który wykrzykuje błyskotliwe statementy, ale kompletnie nie potrafi śpiewać czy może znakomita wokalistka i tancerka, porywająca tłumy, choć wyśpiewująca generyczne teksty? Moim zdaniem wysoki poziom artystyczny może prezentować każda z tych osób. Nasze pokolenie, wychowane m.in. na punk rocku i pamiętające epokę tekściarzy, jest przyzwyczajone do tego, że w muzyce trzeba błyskotliwie puentować albo ostro i odważnie walczyć – o coś albo z czymś.  Dzisiaj oczywiście zdarzają się rodzynki, które piszą wyjątkowe teksty, jednak zasadniczo artyzm Pokolenia Z przejawia się w czymś innym. Ci ludzie nie potrzebują zmagać się z systemem i z całym światem, bo przecież ten świat do nich należy, jest „od zawsze” oswojony i doskonale znany.  Dla nich całkowicie normalne jest to, że dzięki internetowi i swobodnym podróżom mogą zajrzeć w każdy zakamarek globu. Aczkolwiek to, co nadchodzi w świecie polityki światowej, może już niedługo wszystko zweryfikować, wywołać zmiany w sposobie myślenia każdego człowieka… Odsuńmy człowieka na bok i porozmawiajmy o maszynie. Należysz do osób, które przepowiadają kasandrycznie, że za jakiś czas artysta zostanie pożarty przez sztuczną inteligencję? Nie, bo prawdziwa – czyli kreowana przez człowieka – sztuka nie umrze nigdy. Tak samo zresztą, jak dialekt muzyczny... Pewnie, przeobrażenia technologiczne, które dzieją się tu i teraz, zmienią naprawdę wiele.  Podejrzewam, że już niedługo rozwój świata sztuki będzie odbywał się dwutorowo. Z jednej strony: niesamowicie wręcz zaawansowane technologie AI, które będą zaspokajać gusta mniej wyrafinowane; co zresztą już się dzieje. Ale z drugiej: rzeczy tworzone wyłącznie przez człowieka, bez udziału AI – te celujące w poszukiwaczy oryginalnych dialektów, emocji i niedoskonałości.  To będą światy równoległe i chcę wierzyć, że sztuczna inteligencja nie zdominuje nas nigdy, że nie wygra w toczącej się już walce o dusze i umysły. AI to pewnego rodzaju odczłowieczenie w pogoni za doskonałością. Tymczasem człowiek jest niedoskonały, a niedoskonałość stoi za naprawdę wielką sztuką. Żeby w pełni zrozumieć geniusz Milesa Davisa, trzeba wsłuchać się w te wszystkie drobne niedociągnięcia, które tworzą jego brzmienie, a bez których muzyka tego jazzmana nie byłaby aż tak wybitna. Jestem więc umiarkowanym optymistą, który przyszłość traktuje jak intrygujący serial – bardzo chętnie obejrzę kolejne odcinki! No a rozwój technologiczny na ten moment mnie nie przeraża, bo jak na razie człowiek potrafi wyrządzić sobie lub innym ludziom większą krzywdę, niż sztuczna inteligencja.