Jan Maciejewski: List drugi. Słońce, zima i szkolna szatnia
PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie Droga Zuzanno, Pomówmy o tamtym popołudniu. […] Artykuł Jan Maciejewski: List drugi. Słońce, zima i szkolna szatnia pochodzi z serwisu PCH24.pl.

PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie
Droga Zuzanno,
Pomówmy o tamtym popołudniu. Wiesz, że powinniśmy; jesteśmy to sobie winni.
Pamiętasz, w ostatnim liście pisałem o śmiechu, po którym dałaś mi się poznać. Teraz czas przypomnieć sobie inną jego odmianę, ten drugi rodzaj śmiechu. Ten, po którym Ty sama siebie poznałaś.
Tamtego popołudnia miałaś siedemnaście lat. Dobry Boże, wróciłem właśnie do biurka po półgodzinnym spacerze. Musiałem rozchodzić własne zawstydzenie. Aż trudno mi uwierzyć – mój wiek zamiast kończyć, zaczyna się od siódemki – że można być tak młodym. Wróćmy jednak do Ciebie, do siedemnastoletniej Zuzanny – może myślisz teraz o niej podobnie jak ja, jak o kimś trzecim, nowoprzybyłym towarzyszu naszej rozmowy. Zdążyłaś już o niej zapomnieć, prawda? Musimy sobie ją jednak przypomnieć. Nie robię tego po to, by zadać Ci ból, uwierz mi. Poza tym – będzie nas jeszcze odwiedzać.
Kiedy teraz o niej myślisz, wydaje Ci się na pewno, że nie ubierała się najlepiej. Nie miała dobrego stylu, nie można jej porównać z Tobą. To ciekawe, że taka właśnie była Twoja pierwsza myśl, związana z garderobą. Jakbyś chciała mieć to już za sobą, przejść od razu do tego miejsca, szkolnej szatni, która pierwsza usłyszała Twój śmiech. Ten drugi rodzaj śmiechu. Ale zanim o tym – jeszcze chwilę o niej. To ważniejsze niż Ci się wydaje, Zuzanno. Tamta dziewczyna nie ubierała się niedbale. Nie myśl o niej w ten sposób. Nie, nie chodzi również o to, że jej styl był „niedzisiejszy” – byłby nie na miejscu w każdym czasie. I przykładała do niego wagę, o której już nie pamiętasz. Zniknęła z Twojego życia, jak wiele innych rzeczy.
Tamta Zuzanna próbowała się ukryć, jej strój był kamuflażem. Nie chciała wydać się nikomu piękna, bała się męskich spojrzeń. Nie dlatego, że była wstydliwa – ten zarzut, który już z pewnością miałaś na końcu języka, także musimy oddalić. Byłoby jej żal każdego chłopca, który by się do niej zbliżył. Unikała ich jak swoich potencjalnych ofiar. Bo wiedziała już doskonale to, co do Ciebie dotarło wiele lat później. Że nie została stworzona dla żadnego z nich. Ta wiedza Was łączy, jest mostem, na którym możecie się spotkać. Ona jeszcze, Ty – już – obie wiedziałyście, że Waszym powołaniem jest samotność.
To nie tak, że się nie zakochiwałaś. Było wielu mężczyzn. Nie musimy o nich mówić, przynajmniej nie teraz. W każdym razie – byli. Tyle musimy o nich wiedzieć. Chociaż teraz wydaje mi się, że użyłem złego słowa. „Zdarzali się” – tak będzie lepiej. Natykałaś się na nich, jak na kryjówki. Chwilę ulgi, po których zostawałaś z jeszcze większym pragnieniem. A oni – z ranami, które tylko nielicznym udawało się zagoić.
***
Przepraszam Cię, Zuzanno. Piszę ten list już trzeci dzień. Jakbym nie był w stanie za jednym razem więcej niż jednego akapitu. Ten temat mnie przerósł. Z wielu powodów, o których nie musisz wiedzieć. Jeszcze nie teraz. Może nigdy.
Łapie się na tym, że używam złych słów – jakbym jednocześnie próbował pisać w dwóch językach. Skończy się na tym, że dołączę do tego listu słownik z definicjami.
Nie, jednak tego nie zrobię. Ale jedną rzecz muszę koniecznie uściślić. Co miałem na myśli pisząc przedwczoraj o samotności, która jest Twoim powołaniem? Nie chodzi mi tutaj o brak, puste miejsce obok Ciebie, ciszę wypełniająca wieczory i poranki – każdą z tych rzeczy podsuwanych przez wyobraźnię na dźwięk słowa „samotność”. Oczywiście, one temu towarzyszą, wiążą się z Twoim powołaniem, jak – nie przymierzając – sutanna z kapłaństwem. Ale to tylko zewnętrzne znaki. Konieczne. Niewystarczające. To nie taka samotność jest Twoim zadaniem – tym, z którym się zmagasz; które mnie do Ciebie przysłało, każe mi do Ciebie pisać. Czekanie. To jest to słowo, ta czynność. To, co Cię zajmuje i będzie, tak czy inaczej, treścią Twojego życia.
Zuzanna, która czeka. „Nike, która się waha”. Ile napięcia, ile wysiłku w tej czynności! Dla świata, dla zewnętrznych obserwatorów i wpraszających się w Twoje życie mężczyzn, wydać się ona może bezczynnością. Ale kto może wiedzieć, jak wiele energii pożera taka czujność. Kiedy nie wiesz na kogo, ani na co czekasz. Nie wiesz, ile to jeszcze potrwa, ale jesteś pewna jednego – TO się wydarzy. I TO możesz przegapić. Może Cię ominąć. Przepaść. Tak czekać można tylko w samotności. Wiem coś o tym, uwierz mi. Też w ten sposób czekałem. Jeszcze do niedawna.
Samotność jest narzędziem czekania. Jego warunkiem. Tamten chłopiec jako pierwszy się o tym przekonał. No właśnie. Wróćmy wreszcie do tamtego popołudnia.
***
Zdaje się, że zorientowałaś się dopiero na przystanku. Zobaczyłaś nadjeżdżający autobus i wtedy dotarło do Ciebie, że Twój płaszcz wisi wciąż w szkolnej szatni. Był czarny, jak większość rzeczy, które nosiłaś. Może poza tą ciemnobrązową sukienką z grubego sztruksu, którą założyłaś tamtego dnia.
Teraz, kiedy już wiedziałaś, że nie masz na sobie nie tylko płaszcza, ale też czapki i szalika, zrobiło Ci się naprawdę zimno. Zaplotłaś ramiona na piersi i szybkim krokiem ruszyłaś z powrotem do szkoły. Wszystko przez to słońce. Zdradliwa jasność drugiej połowy marca. Jeszcze godzinę temu, siedząc w klasie, przymykałaś leniwie oczy i pozwalałaś promieniom bawić się na Twojej twarzy. Ale światło i ciepło pochodziły z dwóch różnych źródeł. Tylko zamykając oczy, pozwalając odpłynąć myślom, które jakoś nie chciały przylgnąć do tematu lekcji (język polski, początki romantyzmu, dobrze kojarzę?), mogło Ci się wydać, że to słońce, a nie centralne ogrzewanie, rozgrzewa Twoje ciało. I dlatego wyszłaś tego dnia ze szkoły tak jak stałaś, w spódnicy i golfie.
To, co jeszcze wtedy było w Twoim wykonaniu czujnością, z zewnątrz mogło sprawiać wrażenie kompletnego roztrzepania. I tak właśnie musieli myśleć mijający Cię przechodnie, zapięci szczelnie pod samą szyję. Temperatura powietrza nie przekraczała zera. Ale dla Ciebie liczył się tylko jego zapach. Mimo tego, że w środku miasta, to jednak ciężki, nabrzmiały od oczekiwania zbliżającej się wiosny. To był ostatni tak zimny dzień tamtego roku. Rozpaczliwa zemsta zimy, próbującej wciągnąć Cię w swoją pułapkę. I takiej właśnie, już zrezygnowanej, udało jej się dopiąć swego. Zima Cię przechytrzyła.
Wpadłaś do szkoły. Trwała kolejna lekcja, przemykałaś pogrążonymi w ciszy korytarzami, jakbyś była złodziejem. Odnoszę wrażenie, że wstydziłaś się całego tego zamieszania.
Szatnia znajdowała się w podziemiu. Panował tam inny rodzaj ciszy. Może to zapach kurzu i materiału, może panujący tam o każdej porze podobny, intymny półmrok. Tak czy inaczej, to miejsce coś Ci przypomniało. Dopiero teraz, kiedy znalazłaś się tutaj sama. Zwolniłaś kroku i idąc przez szpaler utworzony z kurtek i płaszczy, dotykałaś je dłońmi rozłożonych szeroko rąk. Wyglądało to tak, jakbyś je pozdrawiała. Witała się z nimi – z atmosferą tego miejsca. Albo z nią żegnała. Było Ci dobrze. Błogo. Traciłaś czujność.
Czy pamiętasz, Zuzanno, co było potem?
Swoje rzeczy zostawiałaś zawsze na końcu szatni. Miała ona kształt postawionej do góry nogami litery „L”, skręciłaś więc w prawo. Tu było jeszcze ciaśniej, nie musiałaś już unosić rąk, żeby dać się dotknąć wiszącym dookoła kurtkom. Zatrzymałaś się na moment. Nie byłaś już sama.
Wyraźnie zbliżały się w Twoim kierunku dwa, ściszone męskie głosy. Przestraszyłaś się, Zuzanno. To był strach, którego długo już miałaś nie poczuć. Lęk dziecka przyłapanego na zabawie, odnalezionego podczas gry w chowanego. Zamarłaś, odruchowo wcisnęłaś się w róg szatni, spomiędzy płaszczy wystawały tylko Twoje nogi.
Głosy zatrzymały się tuż przed zakrętem. Wiedziałaś już, do kogo należały. To byli dwaj chłopcy z Twojej klasy. Jak dotąd z żadnym z nich nie zamieniłaś jeszcze zdania. Byłaś przekonana, że Cię nie lubią, zwłaszcza jeden z nich. Ale nigdy nie myślałaś o tym dłużej niż przez kilka sekund. Ty tylko odnotowałaś ten fakt; jego niechęć miała dla Ciebie ten sam status co dziura w chodniku. Dostrzegłaś ją, uwzględniłaś, ominęłaś.
Na początku był ich ton. Poufny i niepokojący. Jak dotąd nie słyszałaś jeszcze mężczyzn rozmawiających ze sobą w ten sposób. Wydawało Ci się, że jest on zarezerwowany dla dziewcząt. Nie przechwalali się, nie wygłupiali, nie wymądrzali. Ci dwaj rozmawiali ze sobą jak przyjaciele, którymi chyba rzeczywiście wówczas byli. I robili we dwóch to, do czego upoważnia na tym świecie jedynie męska przyjaźń. Dzielili się swoim bólem.
Kiedy to do Ciebie dotarło – na razie tylko na podstawie tonu ich głosów, nie tego co mówili – wzdrygnęłaś się. To było tak, jakby stali tam nadzy. Takich rozmów – przyjacielskich zwierzeń dorastających mężczyzn – nikomu nie wolno podsłuchiwać. A już na pewno nie dziewczynom, w których są zakochani.
Mówili o Tobie, Zuzanno. Nie, nie zapomniałaś o tym. Kobiety nie zapominają takich rzeczy aż do śmierci. Przechowują je, głęboko ukryte przed światem. To ich skarb, którego nikt ani nic nie jest w stanie im odebrać.
Kiedy dotarło do Ciebie, że ich podsłuchujesz? Tego nie wiem. Na to pytanie musisz już sama sobie odpowiedzieć. Pewnie było już wtedy po wszystkim. Wieczorem albo i nawet kilka dni później. Ale nie poczułaś się wtedy winna. Co innego zaprzątało już wówczas Twoje myśli.
Rozstawiałaś wypowiedziane przez nich zdania na planszy swoich wspomnień, jakby były pionkami w grze, której zasady dopiero zaczynałaś poznawać. Albo kolorowymi, szklanymi kulkami – przetaczałaś je sobie między palcami, a ich chłód przyjemnie łaskotał Twoją skórę. To nie są przypadkowe metafory, Zuzanno. Tamtego popołudnia zdałaś sobie sprawę, że uczestniczysz w grze. Że jak dotąd ona toczyła się poza Tobą, byłaś jej przedmiotem. Ale teraz wiesz już – tę wiedzę zdradzili Ci szepczący wśród kurtek i płaszczy chłopcy – że w tej zabawie zaczęłaś odnosić kolejne zwycięstwa.
Kiedy to do Ciebie dotarło – zaśmiałaś się. Tym drugim rodzajem śmiechu. Nazwijmy go chichotem. Ten śmiech nie odbijał już echem dalekich krain, utraconych światów. On pochodził z Twojego ciała. Z jego dumy. Z jego wstydu. Z jego świadomości.
Tamtego dnia, wieczorem stałaś długo przed lustrem. Przyglądałaś się sobie jak obcej osobie. Tamten śmiech błąkał Ci się po twarzy, rozjaśniał kąciki oczu. Po południu przyszedł wieczór, kiedy zdałaś sobie sprawę z tego, że jesteś piękna. I że to piękno jest Twoją własnością – jak karty albo żetony w grze. I co tu dużo mówić, Zuzanno. Zasiadłaś do stołu.
Nie musimy mówić o tych pierwszych tygodniach. O tym, co się wtedy z Tobą działo, jak się zmieniałaś. Może jeszcze do tego wrócimy. To nie są dobre wspomnienia, Zuzanno. Wypijemy ten kielich razem, będę go z Tobą dzielił. Ale nie wszystko na raz. Dwóch spraw nie możemy jednak przemilczeć.
Ich szeptu i Twojego śmiechu. One do siebie należą, dwie strony tej samej monety. Nie odwracaj wzroku, Zuzanno. Przeczytaj każde ze słów, które do Ciebie piszę.
Podsłuchałaś ich. Wykradłaś najgłębiej strzeżony sekret tego chłopca. Wzięłaś go sobie na własność – i śmiałaś się z niego.
To, że on sam wpadł potem w Twoje ręce, było już tylko prostą konsekwencją tamtego popołudnia. Bawiłaś się nim jak niemowlak kawałkiem plasteliny. Rozrywałaś, ugniatałaś, wkładałaś do ust i wypluwałaś z niesmakiem.
A on – poniżał się i pragnął być przez Ciebie poniżany. Bo wiedział coś na Twój temat. Coś, o czym Ty sama zdawałaś się wtedy zapomnieć. Wiedział, że jesteś królową, Zuzanno.
(Dopisek: w tym miejscu brudnopisu profesora znajdują się dwa, skreślone akapity. Dałem radę je odczytać, mimo skreśleń. Postanowiłem jednak uszanować wolę profesora i nie podawać ich do publicznej wiadomości. Poniżej skreślonego fragmentu znajdowała się już tylko jedna linijka tekstu. I to ona kończy drugi z listów do Zuzanny).
Na dzisiaj wystarczy. Nie wszystko na raz. Do zobaczenia następnym razem. Zuzanno, Córko Ewy.
List ten został napisany przez człowieka, którego podziwiałem. Przekazał mi on w spadku białą kopertę w formacie A4, zatytułowaną „Listy do Zuzanny”.
W środku znajdował się plik spiętych zszywaczami, zapisanych gęstym, kształtnym pismem stron. Z jednej strony trudno było mi wyobrazić sobie, że w ostatnich miesiącach swojego życia mógłby pisywać do jakiejkolwiek innej Zuzanny niż „tej, która nie jest już przyjaciółką Narnii”. Dziewczyny, kobiety o której tak często mówił. Nad losem której nieraz płakał na moich oczach. Ale z drugiej – z treści tych listów wynikało, że ich autor znał Zuzannę osobiście. Że spotykał ją niemal codziennie. Że żyła ona gdzieś niedaleko, tuż obok nas. Czy wziął on jakąś inną kobietę za tamtą Zuzannę? Czy tak bardzo pragnął powiedzieć jej o tym, co można było przeczytać w tych listach, że wreszcie uwierzył, że to ta jedyna, prawdziwa Zuzanna? Ale skoro tak, to dlaczego ich jej nie wysłał? Czemu czekały tutaj, w najgłębszym zakamarku rozpadającego się właśnie, przeznaczonego do likwidacji mieszkania?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Ale zostałem zobowiązany do zaopiekowania się zawartością tej koperty. Co niniejszym właśnie czynię, upubliczniam listy napisane do Zuzanny. To jedyny sposób, żeby dotarły do swej adresatki. Kimkolwiek jest, gdziekolwiek się znajduje.
Jan Maciejewski
PODCAST. CZYTA AUTOR
Jan Maciejewski: List pierwszy. „Rozpoznałem Cię po śmiechu”
Jan Maciejewski: Kilka słów wyjaśnienia, czyli o Zuzannie i Starcu
Artykuł Jan Maciejewski: List drugi. Słońce, zima i szkolna szatnia pochodzi z serwisu PCH24.pl.