Wielkie majtasy do wypełnienia / Bridget Jones: Szalejąc za facetem
Film i książka "Bridget Jones" urosły do rangi pokoleniowego dzieła kultury dla wielu kobiet. Ekranizacja do dzisiaj należy do ścisłej czołówki najpopularniejszych komedii romantycznych. Naprawdę dobrze się też zestarzała: może poza wątkiem ustawicznych zmagań z wagą przekonanej o własnej otyłości, a przecież obiektywnie bardzo ładnej tytułowej bohaterki. Helen Fielding, autorka powieści,
Film i książka "Bridget Jones" urosły do rangi pokoleniowego dzieła kultury dla wielu kobiet. Ekranizacja do dzisiaj należy do ścisłej czołówki najpopularniejszych komedii romantycznych. Naprawdę dobrze się też zestarzała: może poza wątkiem ustawicznych zmagań z wagą przekonanej o własnej otyłości, a przecież obiektywnie bardzo ładnej tytułowej bohaterki. Helen Fielding, autorka powieści, opisywała jednak to niekończące się odchudzanie z satyryczną intencją obśmiania niezdrowo szczupłego ideału kobiecej sylwetki z przełomu wieków. Tę intencję zrozumiały czytelniczki, dla których Bridget Jones szybko stała się symbolem normalności i odtrutką na girl boss feminizm; bohaterką, która bezkompromisowo pokazywała, że każda dziewczyna może być czasem żałosna, a wymarzonym facetem niekoniecznie jest stereotypowy playboy w lekko rozpiętej koszuli, tylko introwertyk w świątecznym swetrze. "Bridget Jones" była też jednym z pierwszych filmów pokazujących życie singli i singielek, dokumentującym zmiany we współczesnym podejściu do związków i małżeństwa. Odgrzanie po dwudziestu latach tak kultowej i ważnej dla wielu osób serii to twardy orzech do zgryzienia dla twórców i duże buty do wypełnienia dla obsady. W najnowszą, czwartą odsłonę nie był też zaangażowany zespół odpowiedzialny za sukces oryginalnego tytułu, czyli reżyserka Sharon Maguire, pisarka Helen Fielding oraz scenarzysta Richard Curtis (współautor m.in. "Czterech wesel i pogrzebu" oraz "To właśnie miłość"). "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" mogło poprzestać wyłącznie na odcinaniu kuponów, a i tak z łatwością zarobiłoby swoje, zwłaszcza w walentykowym czasie – okazało się jednak przyjemnym, udanym powrotem. Niedorównującym dwóm pierwszym częściom serii, ale wciąż pełnym brytyjskiego humoru, bardzo dobrych aktorskich epizodów (Emma Thompson) i ciekawych wątków nowych postaci (pan Wallaker, Roxster i dzieci Bridget), a przede wszystkim – naprawdę wzruszającym. W "Szalejąc za facetem" główna bohaterka dobiega pięćdziesiątki. Samotnie wychowuje dwójkę dzieci i przymierza się do powrotu do pracy po urlopie macierzyńskim. Jej dawni adoratorzy pojawiają się już tylko we wspomnieniach lub na drugim planie – mąż Mark Darcy (Colin Firth) od czterech lat nie żyje, z czym bohaterka wciąż nie potrafi się wewnętrznie pogodzić, natomiast niereformowalny podrywacz Daniel (Hugh Grant) pozostaje jej serdecznym przyjacielem i ulubionym wujkiem jej dzieci. Kiedy wreszcie Bridget Jones-Darcy, za namową doradczego chóru przyjaciół i znajomych materializującego się w jej kuchni, decyduje się powrócić do randkowania, zabiera się do sprawy zgodnie z oczekiwaniami – czyli z doskonale nam znanym i lubianym wdziękiem słonia w składzie porcelany. Renée Zellweger po raz kolejny z wyjątkowym urokiem (nawet jeśli na lekkim autopilocie) wchodzi w skórę Bridget Jones: być może najbardziej rozczulającej i pociesznej protagonistki w całej historii komedii romantycznych. Poradniki do scenopisarstwa powtarzają jak mantrę, że najważniejsze w projektowaniu przekonujących postaci jest zaplanowanie im ścieżki rozwoju. Nie zgadzam się. I w życiu, i w fikcji ludzie nie zawsze się zmieniają, nie zawsze też jako odbiorcy tego właśnie oczekujemy. Wciąż pamiętam swoje rozczarowanie późniejszymi książkami z serii o Ani Shirley, w których ulubiona bohaterka mojego dzieciństwa przemieniała się z rozmarzonej romantyczki w stateczną i poważną matronę, tracąc całą swoją bujną osobowość. Dziękuję twórcom "Szalejąc za facetem" za to, że nie zafundowali Bridget podobnej transformacji i pozwolili jej pozostać taką, jaką pokochały ją miliony kobiet na całym świecie. Czasem sedno udanej historii nie leży w tym, by wysyłać bohatera lub bohaterkę w podróż, ale by pokręcić się z nimi w kółko, pobłądzić, pobyć i polubić. Bridget jest dokładnie taką matką, jaką mogliśmy się spodziewać, że będzie: roztrzepaną, nieidealną, stale porównującą się z perfekcyjnymi kobietami w jej otoczeniu, a jednocześnie czułą, zaangażowaną, ciepłą. "Szalejąc za facetem" nie ma szans na to, by powtórzyć popkulturowy i socjologiczny fenomen pierwszej części. O ile jednak "Bridget Jones" w tak bliski wielu odbiorczyniom sposób portretowała ducha wczesnych lat dwutysięcznych i codzienność singielek szukających siebie na przełomie tysiącleci, o tyle czwarta odsłona serii koi bolączki kobiet z tego samego pokolenia, ale dwadzieścia lat później. Presja na zachowanie młodego wyglądu, nierealne oczekiwania stawiane matkom, konieczność łączenia pracy zarobkowej z samodzielnym macierzyństwem, powrót do randkowania po długiej przerwie i rozpadzie małżeństwa – Bridget Jones po raz kolejny jest przede wszystkim lustrem dla swoich odbiorczyń, odnajdujących w niej odbicie swoich własnych zmagań. Kiedyś bohaterka Renée Zellweger udowadniała, że trzydziestolatka nie musi być jeszcze mężatką. Dzisiaj pokazuje, że pięćdziesięciolatka też ma prawo do miłości i zmysłowości, czy tez niezobowiązującego romansu z młodszym mężczyzną. "Szalejąc za facetem" nie jest bynajmniej wywrotowe w swojej warstwie obyczajowej (różnica wieku między kochankami okaże się ostatecznie nie do pogodzenia), ale i tak główne przesłanie wybrzmiewa w filmie czytelnie – a jest nim złożona umierającego ojcu Bridget obietnica, że bohaterka nigdy nie przestanie przeżywać swojego życia w pełni. Czy "Szalejąc za facetem" to pożegnanie idealne? Nie. Nie wszystkie nostalgiczne wycieczki kończą się pomyślnie, wolę też pierwszą, bardziej komediową połowę filmu od drugiej, sentymentalnej, w której twórcy prowadzą Bridget w stronę wyciskającego łzy happy endu. Czy to film, który spełnia swoje zadanie? Jak najbardziej tak. "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" miało być przede wszystkim spotkaniem z dawno niewidzianą przyjaciółką i powrotem do historii – oraz samej siebie – sprzed lat. Sądząc po atmosferze, jaka panowała na kinowej sali – żywych reakcjach, śmiechach, westchnieniach, a w końcu i popłakiwaniach – ten powrót okazał się dla wielu pięknym przeżyciem.