Oddam dziecko w dobre ręce. Historia Joanny Sobolewskiej-Pyz

Mała Joasia dostała ręcznie szytą, żółtą sukienkę z zieloną aksamitką, nowe imię – Inka – i mnóstwo miłości od nowych rodziców.

Kwi 1, 2025 - 23:58
 0
Oddam dziecko w dobre ręce. Historia Joanny Sobolewskiej-Pyz

Dziewczynki były dwie. Joasia i Krysia. Mniej więcej czteroletnie. Joasia miała platynowe loki, niebieskie oczy i była bardzo ładna. Jak wyglądała Krysia – nie wiadomo. Wychodziły na dwór z opiekunką, nigdy razem, zawsze oddzielnie, w tym samym wielkim kapeluszu zakrywającym twarz. Sąsiedzi mieli myśleć, że Wanda Niczowa – nauczycielka języka polskiego z Żoliborza w Warszawie – opiekuje się jednym dzieckiem. Obecność Krysi – córeczki kuzynów – dało się jakoś ludziom wytłumaczyć, ale dwie czterolatki w domu samotnej starszej pani wyglądałyby podejrzanie.

Krysia została na Żoliborzu. Joasi trzeba było znaleźć nowy dom. Wanda Niczowa powiedziała swoim uczniom z tajnych kompletów, że odda dziecko w dobre ręce. Jedna z uczennic pracowała w biurze Waleriana Sobolewskiego, zamożnego przedsiębiorcy. Przekazała jego żonie Anastazji, że u nauczycielki na Żoliborzu jest bardzo ładna dziewczynka. Sobolewscy nie mieli potomstwa i szukali dziecka, któremu mogliby dać dom.

Drugiego maja 1943 roku jechali do znajomych na imieniny Zygmunta na Żoliborz, po drodze wpadli na Krasińskiego zobaczyć Joasię. „Żonie bardzo się podobała, więc od razu zdecydowaliśmy, że bierzemy ją, wracając z imienin” – napisał 19 lat później Walerian Sobolewski w liście do jej kuzynów.

„To twoja mamusia i twój tatuś” – powiedziała pani Wanda do dziewczynki, która bawiła się na podłodze. Nowa mama spodobała się czterolatce, bo była „śliczna, umalowana i kolorowa”. Tata też się jej spodobał, choć trochę mniej. Sobolewscy musieli przejechać z Krasińskiego do Śródmieścia na Wilczą. Furmanką, bo komunikacja z Żoliborzem została zerwana. Po drugiej stronie muru od kilkunastu dni trwało powstanie w getcie.

Nowi rodzice bali się, że Joasia będzie płakała. Już i tak pasażerowie furmanki przyglądali się im podejrzliwie. Jej strój – szeroki żakiet starszej pani i duży kapelusz – kontrastował z eleganckimi, odświętnymi ubraniami Sobolewskich. Żeby jakoś uzasadnić wygląd dziewczynki małżeństwo narzekało głośno na kuzynów ze wsi, którzy rzekomo posłali ją do lekarza w tym dziwnym stroju.

„Nie przypuszczam, żeby ktoś w to, co mówiliśmy, uwierzył – pisał Walerian Sobolewski 19 lat później w liście do krewnych Joasi. – Ale na szczęście nie było tam ludzi podłych. Siedzieliśmy na tej furmance jak na rozżarzonych węglach”.

Okrążali walczące getto. Jechali bocznymi drogami. „Na jednej z ulic stała grupka ludzi i coś pokazywali, więc nasza furmanka też się zatrzymała – relacjonował. – Palił się trzypiętrowy dom, ludzie z balkonów rzucali się na dół, wśród nich kobieta z dzieckiem”.

Dojechali do Miodowej. Tu już jeździły tramwaje. Przesiedli się, potem złapali rikszę. Ile czasu trwała jazda z Krasińskiego na Wilczą? Na dodatek okrężną drogą? Nie wiadomo. Na szczęście Joasia nie płakała. Żadnego Niemca nie spotkali.

„Jaka ładna dziewczynka” – powiedziała Halka, bratanica Waleriana Sobolewskiego, która otworzyła drzwi ich mieszkania na Wilczej.

Mała Joasia dostała ręcznie szytą, żółtą sukienkę z zieloną aksamitką, nowe imię – Inka, ponieważ Asią nazywano Anastazję – oraz mnóstwo miłości od polskich rodziców.

Sobolewscy byli zamożni. Walerian, zwany przez rodzinę Stachem, przed wojną był właścicielem przedsiębiorstwa wodociągowo-kanalizacyjnego. Anastazja, z pochodzenia Rosjanka, zajmowała się domem. W jego prowadzeniu pomagała gosposia. Mieszkanie miało pięć pokoi, żyli w nim jeszcze bratanek i dwie bratanice Waleriana. Starsza o 11 lat Hala stała się dla Inki najbliższą poza mamą osobą. Gdy wychodziła za mąż, dziewczynka przepłakała całą noc.

Przeczytaj też:Cukiernica. Fragment książki „Mykwa”

Dotarcie na Wilczą nie było końcem kłopotów. Po jakimś czasie sąsiadka, również Rosjanka, powiedziała do Anastazji: „Mnie każetsa, czto wasza Inoczka to jewrejka [żydówka]”. Tak cytował ją Walerian w liście po latach i dodawał: „Takie podejrzenie to groziło karą śmierci dla całej rodziny, a w najlepszym wypadku różnymi kosztownymi szantażami. (…) Trzeba było zrobić jakieś alibi. Więc żona pojechała do p. Niczowej, ażeby ona formalnie przekazała Inkę do Domu Wychowawczego im. ks. Boduena. (…) Nie był to dokument gwarantujący bezpieczeństwo, ale dawał chociaż możność tłumaczenia się”. 

Dom Boduena był najstarszym domem dziecka w Warszawie, założonym jako Dom Podrzutków w 1733 roku. Przed drugą wojną światową mieszkało w nim około 900 małych dzieci, a w czasie wojny nawet więcej. W bodueńskiej księdze rodowodowej ktoś skreślił numer 329 i wpisał 331. Skreślił imiona Krystyna Władysława, wpisał Joanna. Skreślił datę urodzenia 27 maja 1939 roku, wpisał 31 sierpnia 1939. Zostało nazwisko Kwiecińska. Dopisano zmyśloną historię o ojcu oficerze, który zginął w Katyniu, i matce zabranej z pociągu. Jako miejsce urodzenia wpisano Włodzimierz Wołyński – miasto, które przejściowo znajdowało się pod okupacją rosyjską. Prawdziwe były tylko imiona biologicznych rodziców. Sfałszowane dokumenty miały potwierdzać polską narodowość dziewczynki.

– W Boduenie nie było żydowskich dzieci. Żydowskie dzieci były w getcie albo na cmentarzu – wyjaśnia Inka.

Wywiad środowiskowy kończy się słowami: „Stawiam wniosek o przyjęcie dziecka do Domu ks. Boduena do czasu odnalezienia się matki, ew. oddanie dziecka do rodziny zastępczej”. A 28 kwietnia 1943 roku Sobolewscy podpisali się pod dokumentem: „dziecku temu damy przyzwoite według religii rzymskokatolickiej wychowanie, bronić je będziemy od złych obyczajów, wyuczymy rzemiosła lub gospodarstwa rolnego, dołożymy starań, ażeby rozwinąć w nim zamiłowanie do pracy”.

– To ostatnie akurat im się średnio udało – podsumowuje ze śmiechem Joanna Sobolewska-Pyz, dla rodziny i znajomych Inka. Dziś ma 85 lat, mieszka na Bródnie w Warszawie. Socjolożka z wykształcenia, obecnie emerytowana pracownica Uniwersytetu Warszawskiego. Od roku jest wdową. Nie wiadomo, czy rzeczywiście była w Domu Dziecka Boduena. Nie pamięta. Według dokumentów przebywała tam trzy dni. O jego istnieniu oraz o podróży furmanką dowiedziała się po latach z listu ojca do jej kuzynów z Izraela.

W domu ks. Boduena

Znajdowano je na schodach, w bramach, przedsionkach kościelnych, poczekalniach, pod bodueńską bramą – jak pisał Adam Słomczyński w monografiiDom ks. Boduena 1939–1945. Bywało, że w kieszeni miały karteczkę: „dziecko ochrzczone”. Przynosił je ksiądz Piotr Tomaszewski, bodueński kapelan. Przyprowadzali – ze strachu przed karą za ukrywanie Żydów – polscy opiekunowie. Czasem – jeszcze przed zamknięciem getta – sami rodzice. Przemycała Irena Schultz, jedna z najbliższych współpracownic Ireny Sendlerowej, członkini Żegoty. Jako pracownica warszawskiego Wydziału Opieki i Zdrowia miała przepustkę do getta. Pod pretekstem zwalczania chorób zakaźnych wnosiła pieniądze, lekarstwa, żywność, a wyprowadzała żydowskie dzieci. W przemycie pomagała jej pielęgniarka Helena Szeszko, pseudonim Sonia. 

Dzieci te podrzucano w umówione miejsce, a informację o godzinie i wyglądzie dziecka podawano najczęściej telefonicznie, szyfrem. Władysława Marynowska – opiekunka przyzakładowa, która pomagała umieszczać dzieci zza muru w Boduenie, relacjonowała: „Miewałam telefony «od koleżanki» zapraszającej mnie na umówiony dzień i godzinę. W innym przypadku zapytywała mnie, czy mam jeszcze do sprzedania tę «białą» czy «różową sukienkę». Były to sygnały zwracające moją uwagę na datę oraz ubranie dziecka” (Z prac Komisji Historycznej Opieki Społecznej, Muzeum Historii Żydów Polskich Polin).

O tym, czy dziecko mogło zostać w Boduenie, decydował wygląd. Te o semickiej urodzie posyłano dalej. Słomczyński zaznacza, że dotyczyło to zwłaszcza obrzezanych chłopców. Dzieci oddawano do rodzin zastępczych lub wysyłano ciężarówką – ukryte pod transportowaną bielizną – do oddziałów w Klarysewie lub w Górze Kalwarii. Kierowcę zaopatrywano w wódkę i kiełbasę, by w razie potrzeby przekupić żandarmów. Dalej dzieci jechały do zaufanych miejsc i ludzi – Naszego Domu na Bielanach, zakładów opiekuńczych Rodziny Maryi w Łomnej, zgromadzenia sióstr szarytek w Ignacowie, sióstr felicjanek w Otwocku oraz Domu św. Maura i Placyda w Pruszkowie. 

Słomczyński szacuje, że od początku 1943 roku tylko w ciągu trzech miesięcy w Domu Boduena zatrzymała się ponad setka żydowskich dzieci. Pracownicy wspominali po latach wychowanków: chłopca, który zapytany o imię tłumaczył „Ja nie Icek, ja Jacek”, Konradka, który powtarzał sobie: „Panie Niemiec, panie Niemiec – ja nie Żydek, ja nie Żydek”, dziewczynkę, która opowiadała, że ją „pan policjant wyniósł na plecach w worku z kartoflami”. Niektóre dzieci – do czasu znalezienia długoterminowej kryjówki – zabierali do siebie pracownicy Domu lub Wydziału Opieki.

Dyrektorką Boduena, za przyzwoleniem i akceptacją której ratowano żydowskie dzieci, była Maria Prokopowicz-Wierzbowska, pediatrka, specjalistka z dziedziny hematologii i nefrologii dziecięcej. Nie wiadomo, czy sama podejmowała decyzje dotyczące miejsca ukrywania dzieci. Słomczyński wspomina w monografii, że „doktor Maria przez osobiste powiązania i przyjaźnie miała w tym wszystkim swój wydatny udział”. Przygotowaniem fałszywych dokumentów, preparowaniem wywiadów środowiskowych (wtedy nazywanych społecznymi) i kart zdrowia zajmowała się Władysława Marynowska, która bezpośrednio współpracowała z Ireną Schultz. Ona też podpisała się pod wywiadem dotyczącym Inki.

Dzieciom nadawano nowe imiona i nazwiska – wymyślone albo „odziedziczone” po niedawno zmarłych, a tych w wojennym czasie, również z powodu chorób i niedoboru jedzenia, nie brakowało. Zawsze jednak starannie spisywano dane podopiecznych, by rodziny mogły je odnaleźć w przyszłości.

Dzieciom nadawano nowe imiona i nazwiska – wymyślone albo „odziedziczone” po niedawno zmarłych, a tych w wojennym czasie, również z powodu chorób i niedoboru jedzenia, nie brakowało.

Dom jako placówka podlegająca warszawskiemu Wydziałowi Opieki i Zdrowia znajdował się pod ścisłą kontrolą hitlerowców. Adam Słomczyński w książceDom ks. Boduena 1939–1945opisuje, że któregoś dnia żandarmi próbowali zajrzeć na oddział, gdzie było kilkoro żydowskich dzieci. „Dyżurująca szarytka Emilia w maseczce z gazy odważnie i zdecydowanie zagrodziła intruzom dostęp, ostrzegając ich przed panującymi jakoby na sali chorobami: tyfusem, szkarlatyną, ospą. Niemcy, panicznie bojący się takich chorób, woleli nie ryzykować i opuścili Zakład. Blada zaś z przeżytej emocji siostra wyszeptała: «Dobry Pan Bóg odpuści mi kłamstwo i nie potępi»”.

Zgodnie z niemieckim zarządzeniem granatowi policjanci musieli podpisywać protokoły przyjęć znalezionych dzieci. Niektórzy byli już znani w Boduenie. Zdarzyło się nawet, że jeden z nich ostrzegał lekarkę: „Pani doktór, pani coś za dużo tych dzieci przyjmuje… to niedobrze!”.

Ponieważ w Domu Boduena wychowywały się przeważnie małe dzieci, w tym niemowlęta, przebywały w nim również matki karmiące, często kobiety, które nie miały domów, znajdujące się w trudnej sytuacji materialnej. Władysława Marynowska – ta od fałszowania dokumentów – wspominała, że największe niebezpieczeństwo groziło właśnie z ich strony: „«Karmicielki» nie ułatwiały nam życia, niejednokrotnie szantażowały nas doniesieniami do gestapo” (Z prac Komisji Historycznej Opieki Społecznej. Materiały o W. Marynowskiej, Muzeum Polin).

W książceSendlerowa. W ukryciuAnna Bikont przytacza słowa Ireny Sendlerowej, która twierdziła, że w Boduenie uratowało się 200 żydowskich dzieci. …