Jan Maciejewski: Kilka słów wyjaśnienia, czyli o Zuzannie i Starcu

PCh24.pl rozpoczyna niezwykły cykl – będziemy publikować dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za tydzień. To mieszkanie było piękne jak stary, łysy […] Artykuł Jan Maciejewski: Kilka słów wyjaśnienia, czyli o Zuzannie i Starcu pochodzi z serwisu PCH24.pl.

Mar 1, 2025 - 08:35
 0
Jan Maciejewski: Kilka słów wyjaśnienia, czyli o Zuzannie i Starcu

PCh24.pl rozpoczyna niezwykły cykl – będziemy publikować dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za tydzień.

To mieszkanie było piękne jak stary, łysy dąb. Późną jesienią, kiedy pożegnał się już ze wszystkimi liśćmi – jest nagi, ale nie ma się czego wstydzić. Był domem wielu stworzeń, które teraz pochowały się już gdzie indziej. Dawał cień tym, którzy go potrzebowali. Wysuwał cierpliwie gałęzie przed dziećmi, wspinającymi się po nim coraz wyżej i wyżej. Jesienią były już z nim prawie same problemy; każdy podmuch wiatru przynosił wciąż nowe liście, które ktoś przecież musiał zamiatać. Ale teraz, kiedy nie ma już z niego pożytku ani kłopotu, po prostu stoi, nagi i milczący.

Jak to mieszkanie. Obrazy i skojarzenia przebiegały mi przez myśli, kiedy tak stałem w jego progu. Wyszły mi na spotkanie, pod nieobecność gospodarza, wcieliły się w jego rolę. Czekały tutaj – cienie liści, drzew, dzieci – żeby móc zatańczyć swój ostatni taniec przed czyimiś oczami. Czekałem cierpliwie aż skończą, w półmroku korytarza, za plecami mając niedomknięte drzwi, po lewej ręce rząd pustych wieszaków i opróżnioną szafkę na buty. Po mojej prawej stronie, na ścianie czekał włącznik światła. Ale nie zamierzałem się spieszyć: wiedziałem, że jestem tu ostatni raz. Mamy dla siebie cały wieczór. Nasz ostatni.

„Likwidacja mieszkań” – od kiedy tylko pierwszy raz zetknąłem się z nazwą tej usługi (a była ona wypisana na przyklejonej do latarni kilkoma warstwami przezroczystej taśmy kartce, za jedyny komentarz służył jej zaś numer telefonu) przejmowała mnie dziwnym niepokojem. „Likwidator mieszkań” wydał mi się kimś w rodzaju kata – tylko o ile tamtemu wystarczał jeden gest, uruchamiający zapadnie, krzesło elektryczne czy gilotynę – o tyle ten miał przed sobą nieskończenie bardziej żmudne zadanie. Musiał unicestwić to wszystko co we wnętrzu było mieszkaniem, sprowadzić je do rangi lokalu. Odebrać wszelkie ślady i znamiona indywidualności, którymi obrastało ono latami, jak mur bluszczem. Obierać je z kolejnych warstw, mebli, sprzętów, notatek, drobiazgów, z których każdy miał własną historię i znaczenie. Ale znał je tylko ich właściciel. Jego śmierć uruchomiła domino, jedna dusza opuściła człowieka, setki, tysiące innych – rzeczy, pośród których żył. A przecież ktoś to wszystko musiał posprzątać.

Ktoś, „likwidator mieszkań”, ale nie ja. Przyszedłem tu w innej sprawie. Nie będę sprzątał, przyszedłem ocalić, choć nie wiem jeszcze co.

„Wszystko co w biurku, należy do ciebie. Pamiętaj. Zaopiekuj się tym. Obiecaj mi. Powiedz, że to zrobisz. Powtórz.”.

To nie były ostatnie słowa, jakie skierował do mnie ten, który tu kiedyś mieszkał. Te zdania kończące (jak „kończące ciosy” w walce) zostaną już tylko między nami dwoma, nie należą do tej historii. Ale w tamtych dniach każde jego słowo mogło być ostatnim, w chwili wypowiadania miało tę rangę i moc. W żadnym razie nie musiałem ich zapisywać, żeby zostały przeze mnie zapamiętane. A jednak, te właśnie – o biurku, tym co się w nim znajduje i do czego mnie zobowiązuje jego właściciel – zapisałem. Tuż przed snem, na wyrwanej z zeszytu kartce. Zapisałem i położyłem na środku własnego biurka. Leżą tu wciąż, patrzę na nie właśnie w tej chwili. I dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego je zapisałem. Bo jak te kilka późniejszych nie należy do historii, którą chcę tu opowiedzieć, tak z tymi jest wręcz na odwrót. To od nich wszystko się zaczyna. To pierwsza – za każdym razem najważniejsza – linijka opowieści. Historii, która nie jest moja, nie mi się przydarzyła. Została tylko złożona w moje ręce, dosłownie, jak za chwile się okaże.

Powierzył mi ją Profesor. Nie nazywałem go nigdy inaczej, w myślach ani na głos, nie będę tu więc robił wyjątku od tej reguły. Jeszcze w liceum przeczytałem jego najbardziej znaną książek. Potem, już podczas studiów, podziwiałem go tak, jak tylko kochać i podziwiać można drugiego człowieka, kiedy ma się dwadzieścia kilka lat. W jego sposobie poruszania, każdym najmniejszym elemencie garderoby, wyrazie twarzy – odbijało się to co pisał i sposób w jaki to robił. Jakby każde słowo, zdanie i akapit wcześniej wydarzyły się w jego ciele, albo tuż po napisaniu – odcisnęły na nim, jak pieczątka na dokumencie, potwierdzenie jego autentyczności.

Każdy człowiek ma swoje brzmienie. Obecność niektórych jest jak taneczna, rozweselająca całe towarzystwo piosenka. Inni pobrzmiewają nostalgią, ktoś jeszcze podnosi od wejścia ciśnienie, jak pierwszy akord rockowego koncertu. Są ludzie-melodie błahe, są też tacy, którzy zwyczajnie fałszują – już na pierwszy rzut oka (i ucha) coś się w nich rozjeżdża, nie można z nimi wysiedzieć dłużej niż pięć minut, tak nerwowo i niepewnie robi się w ich towarzystwie. Profesor był z kolei jak precyzyjna, w każdym calu odmierzona polifonia. Gdy wkraczał na salę wykładową miało się wrażenie, że oto rozbrzmiewa temat „Sztuki Fugi” Bacha. Proszę mi uwierzyć na słowo: nie można było go nie podziwiać.

Ale być może najbardziej fascynujące było w nim to, że w ogóle nie traktował swojego zajęcia jakby to była praca. Przychodził na uniwersytet jakby był on kawiarnią albo salonem – stałym elementem rozkładu dnia kogoś, kto nie musi pracować. W ogóle nic nie musi. Arystokraty, zajmującego się każdą rzeczą ze względu na nią samą, a nie to, co może z niej wyniknąć, do czego może mu się przydać, czy – to już w najmniejszym stopniu – jak może mu się ona opłacić.

Był nas, swoich studentów, ciekawy. Dotarło to do mnie dopiero po latach – na początku nie rozumiałem, dlaczego właśnie do jego przedmiotu – dziejów literatury średniowiecznej i renesansowej – przykładaliśmy się z najwyższą starannością. Panicznie baliśmy się nie tego, że może nas oblać (chyba nigdy mu się to nie zdarzyło), ale że go sobą rozczarujemy. To była inna, dużo wyższa stawka. Wszystko inne można jeszcze jakoś odkręcić, poprawić oblany egzamin. Ale wydać mu się kimś nieciekawym, zawieść pokładaną przez niego w nas nadzieję – to byłby wyrok okrutniejszy od powtarzania roku.

Najwyższy czas opowiedzieć o mojej pierwszej wizycie w mieszkaniu profesora.

Egzamin odbywał się w formie rozmowy. Teoretycznie w sesji letniej, ale można go było zdawać w zasadzie przez cały semestr, kiedy tylko czuło się na siłach. Zapisałem się na ostatni możliwy termin, z nadzieją, że uda mi się w ten sposób przygotować najlepiej jak tylko się da. Nigdy wcześniej ani później nie przyłożyłem się tak do żadnej „chwili próby”. Z wyprzedzeniem zaplanowałem jak się ubiorę. Przeczytałem i „ofiszkowałem” całą wymienioną w sylabusie przedmiotu literaturę, także tę nieobowiązkową. Postanowiłem też na koniec, już po wpisaniu oceny do indeksu, poprosić profesora o wpisanie autografu na pierwszej stronie jego książki, tej kupionej przeze mnie jeszcze w liceum. Tej, od której wszystko się zaczęło. Z satysfakcją śledziłem wszystkie niepodrabialne ślady zużycia, jakimi była pokryta. Jej rozchodzący się brzeg, podkreślenia i notatki na marginesach. Dowody na to, jak wiele znaczyła w moim życiu, ile spędziłem w jej (a więc i samego profesora) towarzystwie czasu.

To było jakbym przygotowywał się do oświadczyn, albo ceremonii pasowania na rycerza. I rzeczywiście, w rozmowie, która mnie czekała miało się dokonać jakieś rozstrzygnięcie. Nie traktowałem jej jakby to był egzamin, tylko próba. Nie chodziło o stopień, tylko ten właściwy werdykt, który profesor ogłosi jakimś znaczącym spojrzeniem, chrząknięciem, może niedopowiedzeniem. Miałem się dowiedzieć, co tak naprawdę o mnie myśli. Za kogo mnie uważa.

Na dwa dni przed planowanym terminem egzaminu otrzymałem mail od profesora. Informował mnie w nim, że zachorował i nie będzie w stanie pojawić się na uniwersytecie. Ale jeśli to nie robi mi różnicy, może mnie przyjąć u siebie w domu.

Zajmował jedno z mieszkań niepozornej, zaniedbanej kamienicy. Kilka razy sprawdziłem na kartce czy to na pewno właściwy adres. To dziwne, ale z tamtego dnia najlepiej zapamiętałem właśnie tę chwilę: jest upalne, czerwcowe popołudnie. Kręci mi się w głowie z nerwów, a po plecach płyną kolejne strużki potu. Stoję po drugiej stronie ulicy (na wszelki wypadek pojawiłem się pół godziny wcześniej) i rozglądam dookoła. Dzieci jedzące chipsy na schodach sklepu za moimi plecami pokazują mnie palcami i wymieniają jakieś złośliwe uwagi. Ulicą przejeżdża najwyżej jedno auto na minutę. Po raz pierwszy w życiu jestem w tej dzielnicy, oddalonej od centrum miasta o dobre dziesięć kilometrów. Myślę o tym, że profesor, nie mając prawa jazdy musi dojeżdżać do pracy autobusem. To była dziwna, zaskakująca myśl. Wyobrazić go sobie siedzącego w garniturze, z nieodłącznym krawatem pod szyją, obok dzieciaków jadących do szkoły, jakiegoś miejscowego pijaczka czy starszej kobiety z siatkami wypchanymi zakupami. Proszę nie myśleć, że to niszczyło mit profesora w moich oczach – raczej nadawało mu jakiś nowy, niespodziewany kontekst. W pieśni o nim zabrzmiał nowy dźwięk. Nieostatni tego wieczora.

Naszą rozmowę trudno nazwać egzaminem. Profesor zdawał się większą wagę przywiązywać do tego, czy słodzę kawę niż do tych kilku pytań na temat renesansowej literatury, które zadał dość obojętnym tonem. A kiedy skończyłem mówić zmienił od razu temat z wyraźną ulga w głosie.

– Proszę mi przypomnieć, na którym pan jest roku?

– Trzecim, panie profesorze.

– To dobrze, ma pan jeszcze czas, choć nie tak znowu wiele…

– Czy można wiedzieć na co? – zapytałem.

– Żeby tym rzucić w cholerę.

Zaśmiałem się nerwowo. Ale twarz profesora była śmiertelnie poważna. Jego oddech był płytki, pewnie jeszcze pod wpływem choroby, ale w tej chwili nadawało to jego fizjonomii jakąś dziwną nerwowość. Jakby zamierzał mówić o czymś, przed czym od bardzo dawna się powstrzymywał.

– Mam rozumieć, że nie widzi pan przede mną przyszłości na uniwersytecie?

– Proszę nie zadawać takich pytań, bo jeszcze stracę do pana szacunek. Aż tak bardzo im pan zazdrości? – wskazał palcem na stojący za moimi plecami kredens. Na jednej z jego półek rozłożona była kolekcja owadów uwięzionych w bursztynach. Nie czekając na odpowiedź mówił dalej.

– Bursztyn… bursztynem to to było za moich czasów. Teraz wiążą was w dużo bardziej podłych substancjach. Ale czy to takie ważne, co odbiera nam powietrze, co sprawia, że nie możemy się ruszać?

Opanował się równie nagle co wpadł w rozdrażnienie. Uśmiechnął przepraszająco i kontynuował już dużo spokojniejszym tonem.

– Nie mogę pana do niczego namawiać. To musi wyjść od pana, bez niczyjej ingerencji. Zwłaszcza mojej.

Na kilka dobrych minut zapadła między nami cisza. Pomyślałem, że daje mi w ten sposób znać, bym już sobie poszedł. Odłożyłem filiżankę na stół, schowałem indeks do kieszeni i gdy już dotykałem dłońmi oparcia krzesła, zamierzając w następnej sekundzie wstać od stołu, w pokoju zabrzmiał głos profesora:

– Nosimy w sobie tysiące śmierci. Gdyby tak uchylić się, uciec kilku z nich. A choćby i jednej… Nie ma nic łatwiejszego niż pozostać martwym za życia. Niech pan o tym pamięta.

Jego głos miał dziwne, nowe brzmienie. Wyglądał na zakłopotanego, jak chłopak, który po raz pierwszy odczytał na głos własny wiersz. Uchylił jakąś skrywaną dotąd tajemnicę. Nie miałem zamiaru odpowiadać, nie miałbym zresztą pojęcia co powiedzieć. Czekałem aż zacznie mówić dalej.

– Głodzimy się na śmierć, nie wydaje się panu? Życie, każde życie wymaga pokarmu. A my odmawiamy jedzenia właśnie temu, co w nas najcenniejsze. Krążą wokół nas żywe trupy. Ja sam ledwo żyję. To, co miało płonąć, ledwo się we mnie tli. Przychodzi pan do mnie, żeby się przy tym ogrzać, a ja pana rozczarowuje. Proszę nie robić takich dziwnych min. Pan mnie podziwia, przecież widzę. I bardzo mnie to martwi. Bo chciałbym pana w zamian nie tyle ogrzać, co coś w panu rozpalić. Przecież o to panu chodzi. A ja nie potrafię…

Mówił nie patrząc mi w twarz. Wyglądał za okno, jakbym nie był adresatem, tylko niemym świadkiem tego wyznania. Nie chciałem stamtąd wychodzić, nie po tym, co powiedział. To zabawne, ale chyba chciałem go pocieszyć. A przynajmniej podtrzymać naszą rozmowę przy życiu. Profesor siedział plecami do biurka. Na jego środku leżała jakaś książka – obok niej luźne, gęsto pozapisywane kartki z notatkami. Wyglądały jak straż przyboczna albo karawana towarzysząca podróżującemu przez swój kraj władcy. Trudno wyobrazić sobie bardziej dobitne podkreślenie znaczenia jakiejś książki niż otoczenie jej zastępami takich właśnie notatek.

Zmrużyłem oczy próbując odczytać zapisany na grzbiecie tytuł książki. Trudno było mi uwierzyć w to, co zobaczyłem.

– Czyta pan profesor „Opowieści z Narnii”? – wyrwało mi się.

– Zna pan Narnię? – profesor wyraźnie się ożywił. Nie zapytał, czy czytałem tę książkę w dzieciństwie. Nie miał też na myśli – dało się to poznać po jego tonie – czy znam ją od strony literaturoznawcy, czy odczytywałem konteksty, toposy i tym podobne bzdury. Z jego głosu, a jeszcze bardziej ze wzroku jaki we mnie wpijał, ziała ciekawość podróżnika, nie profesora literatury. Nie mówił o Narnii jak o książce, ale miejscu, czy nawet osobie. O taką znajomość mu chodziło. O zażyłość, nie o wiedzę.

– Nie jestem do końca pewien czy ją znam – odpowiedziałem z namysłem.

– To dobrze, to bardzo dobrze, że nie jest pan pewien. Pewni są tylko kretyni. Ale czy chciałby ją pan poznać?

Gdybym tylko usłyszał to pytanie byłbym pewien, że się ze mnie naigrywa. Ale widziałem jego twarz. Spojrzenie pełne głodu.

– Może zapytam inaczej – kontynuował profesor, a jego ton po raz pierwszy tego dnia nabrał „egzaminacyjnego” brzmienia – czy tęsknił pan za nią? Czy próbował pan tam wrócić?

Jego twarz była niemal surowa. Wiedziałem, że rozpozna każdy najmniejszy fałsz. Że na jego pytanie jedyną właściwą odpowiedzią jest ta prawdziwa.

– Tak, panie profesorze. Tęskniłem. Tęskniłem jak dziecko, które odebrano rodzicom, kiedy było jeszcze zupełnie małe. Tęskniłem do jej zielonej trawy i górskich szczytów. Do śpiewu mew nad brzegiem morza. I kiedy teraz mnie pan o to zapytał, tęsknię znowu. Ale po wielu latach przerwy. Jest tak, jakby otworzył pan starą ranę. Wzbudził jakiś dawny, dziecięcy niepokój.

– Kiedy tęsknił pan po raz ostatni – wypytywał jak lekarz o objawy choroby.

– Byłem wtedy jeszcze dzieckiem. Myślałem, że potem już nie wypada.

– To bardzo niedobrze. A teraz, czy w tej chwili pan tęskni?

– Wydaje mi się, że tak. Ale kiedy stąd wyjdę, po godzinie lud dwóch, pewnie przestanę.

Teraz, kiedy odtwarzam zapis tej rozmowy wydaje mi się raczej dziwaczna. Ale kiedy ją toczyliśmy, nie miałem takiego wrażenia. Przeciwnie, czułem jakbym po raz pierwszy rozmawiał tak, jak powinno się to robić.

Profesor przyglądał mi się przez chwilę w milczeniu. A potem powiedział: „w takim razie, niech pan wpada częściej”.

Od tamtej pory odwiedzałem go co najmniej raz w tygodniu. Na początku robiłem profesorowi zakupy – z powodu choroby nie mógł wychodzić z domu. Na jesieni pojawił się kolejny pretekst. Mieszkanie profesora było ocieplane kaflowymi piecami, po węgiel trzeba było zejść do piwnicy. Wiedziałem już wtedy, że profesor ma problemy z sercem.

Raz na kilka dni schodziłem na dół po zapas węgla, w tym czasie mój gospodarz zaparzał kawę. Rozmawialiśmy o Narnii. Tak jak należało to robić – jak o miejscu albo człowieku. Dziewczynie, którą kochało się w młodości. Rodzinnym mieście, z którego wygnała nas wojna albo inna zawierucha historii.

Przypominaliśmy sobie nawzajem miejsca, ludzi i inne stworzenia – centaury, driady, najady, błotowije, mówiące zwierzęta. Profesor dolewał kawy, ja dokładałem do pieca. Nasze rozmowy toczyły się w tonacji radosnej tęsknoty, jakbyśmy przypominali sobie o czymś, co nie zostało do końca utracone. Jakby gdzieś tam tliła się nadzieja powrotu. Aż nie pojawiła się w nich ona. Zuzanna.

Królowa Narnii, która po powrocie do „naszego świata” wyparła się pamięci o swojej prawdziwej ojczyźnie. Zwątpiła w jej istnienie. Przestała być „przyjaciółką Narnii”. Kiedy pierwszy raz padło jej imię, milczeliśmy przez chwilę obaj, jakbyśmy oddawali cześć jej pamięci.

– Myśli pan, że Aslan z niej zrezygnował? – zapytał mnie któregoś razu profesor. – Jeśli udałby się na poszukiwanie zaginionej owcy, to czy pozwoliłby zginąć swojej królowej? Jeśli przebaczał zdrajcom w Narnii, to nie miałby mieć dla nich litości tutaj?

Profesor raz mówił o Aslanie jako Chrystusie, po chwili z kolei przypisując Chrystusowi słowa i czyny Aslana. Królewskiego lwa, syna Władcy Zza Morza; Stwórcy, Króla i zbawcy Narnii. Nie był dla niego metaforą czy symbolem. Wszystko co dotyczyło tamtego świata, co się w nim wydarzyło, było tylko drugim imieniem tych samych osób i zdarzeń. Czasami – nawet zazwyczaj – bardziej precyzyjnym imieniem, dosłowniej nazywającym to, czemu zostało nadane.

O Zuzannie mówił on tak, jakby poznał ją w naszym świecie. Ale cokolwiek by to nie było, kończyło się zawsze tak samo – grymasem bólu wykrzywiającym twarz profesora, zamkniętymi oczami i przyspieszonym oddechem. Tym, co z zewnątrz dawało znać o wydarzeniach mających miejsce w jego wnętrzu, przez lekarzy nazywanych „zakłóceniem pracy serca”.

Próbowałem omijać jej temat – to imię nigdy nie padło z moich ust w jego obecności. To on sam wracał do niej, jak ćma lecąca do światła.

W październiku profesor nie wrócił na uczelnię. Na początku grudnia trafił do szpitala. Zmarł w pierwszych dniach lutego.

Pod koniec miesiąca miała rozpocząć się „likwidacja mieszkania”. Książki, jedyne cenne przedmioty, jakie posiadał profesor, zostały przekazany uniwersyteckiej bibliotece. Porcelanę i zastawę spakowano i wysłano dalszej rodzinie, zgodnie z wolą zmarłego. Meble miały zostać wyrzucone na śmietnik. Biurko również. Ale bez tego, co znajdowało się w jego wnętrzu. Czymkolwiek to było, zostało mi powierzone przez profesora („Wszystko co w biurku, należy do ciebie. Pamiętaj. Zaopiekuj się”). Choćby więc miały wypełniać je zasuszone skórki od chleba i wypisane długopisy, musiałem zabrać je ze sobą.

Część mebli została już wyniesiona. Regały na książki w większości jeszcze się ostały, ale już bez zawartości. Nagie i wychudzone, jak staruszkowie podczas badania u lekarza. Przestraszyłem się, że przyszedłem za późno i przyspieszyłem kroku. W salonie nie było już stołu ani krzeseł, także stojący w rogu fotel został wyniesiony – podobnie jak stojąca nad nim lampa. Nawet kredens pokryty kolekcją „bursztynowych owadów” zniknął. Ale biurko stało na swoim miejscu. Dziwnie osamotnione, nienaturalnie wyglądające w całej tej rozpanoszonej wokół niego pustce. Odetchnąłem z ulgą.

Blat był pusty, nie licząc znajdującej się w papierowej torebce, zeschniętej drożdżówki z serem i pustej filiżanki po kawie. Jedno i drugie schowałem do plecaka. W bocznych szufladach znajdowały się notatniki, kalendarze, buteleczki atramentu, wkłady do automatycznych ołówków i mnóstwo podobnych rzeczy. Całe „zaplecze techniczne” zawodowego humanisty. Na koniec zostało mi tylko opróżnienie największej, środkowej szuflady. Jak dotąd nie znalazłem niczego, co wymagałoby z mojej strony „akcji ratunkowej”. Być może profesorowi zależało po prostu na tym, żeby wszystkie gromadzone z czułością narzędzia jego pracy nie wylądowały na śmietniku. Nie zrozumie tego nikt, kto nigdy nie pisał. Ja sam ledwo przeczuwałem, co mogło nim kierować.

Kartki, ołówki i pióra – narzędzia największych boleści i rozkoszy. Świadkowie tragicznych pomyłek i heroicznych wzlotów. W sercu człowieka, żyjącego z i dla zapisywania słów mają te przedmioty miejsce porównywalne chyba tylko z tym, co czuli średniowieczni rycerze na myśl o swoich zbrojowniach. Miejscach pachnących niebezpieczeństwem i przygodą. Możliwością zadania ciosu i niebezpieczeństwem otrzymania go. Bez nich, bez tych wszystkich narzędzi, oni sami, rycerze i pisarze, byliby może bezpieczni, nie mieliby jak i po co wypuścić się na kolejną wyprawę – jeszcze jedno wodzenie losu na pokuszenie. Ale sprawy, dla których gotowi byliby zginąć stałyby się bezbronne.

Wysunąłem lekko środkową szufladę. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy było nieduże, plastikowe pudełko. Po otwarciu okazało się, że leży w nim zapasowa sztuczna szczęka. Zawahałem się, po czym – jak wszystko inne – schowałem ją do mojego plecaka. Wydawało się, że niczego innego już tu nie znajdę. Wysunąłem szufladę do końca.

W lewym górnym rogu znajdowała się pękata, biała koperta w formacie A4. „Listy do Zuzanny” – napisał na niej grubym, czarnym flamastrem profesor.

W środku znajdował się plik spiętych zszywaczami, zapisanych gęstym, kształtnym pismem stron. Usiadłem na ziemi i przeczytałem pierwsze dwa listy. Z jednej strony trudno było mi wyobrazić sobie, że w ostatnich miesiącach swojego życia mógłby pisywać do jakiejkolwiek innej Zuzanny niż „tej, która nie jest już przyjaciółką Narnii”. Ale z drugiej – z treści tych listów wynikało, że profesor znał ją osobiście. Że spotykał ją niemal codziennie. Że żyła ona gdzieś niedaleko, tuż obok nas. Czy wziął on jakąś inną kobietę za tamtą Zuzannę? Czy tak bardzo pragnął powiedzieć jej o tym, co można było przeczytać w tych listach, że wreszcie uwierzył, że to ta jedyna, prawdziwa Zuzanna? Ale skoro tak, to dlaczego ich jej nie wysłał? Czemu czekały tutaj, w najgłębszym zakamarku tego rozpadającego się właśnie, przeznaczonego do likwidacji mieszkania?

Nie jestem w stanie odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Ale zostałem zobowiązany do zaopiekowania się tym, co znajdę w biurku profesora. Co niniejszym właśnie czynię, upubliczniam listy napisane do Zuzanny. To jedyny sposób, żeby dotarły do swej adresatki. Kimkolwiek jest, gdziekolwiek się znajduje.

Jan Maciejewski

PCh24.pl rozpoczyna niezwykły cykl – będziemy publikować dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za tydzień.

Artykuł Jan Maciejewski: Kilka słów wyjaśnienia, czyli o Zuzannie i Starcu pochodzi z serwisu PCH24.pl.