Głowa do wybierania / Studio

Jeśli miłość jest ślepa, to na pewno nie ta wypełniająca serce Matta Remicka, głównego bohatera serialu "Studio". Jego uczucie ma świetny wzrok, skupiony wyłącznie na świetle srebrnego ekranu. Kino to sens jego życia. Od 22 lat pracuje w hollywoodzkiej wytwórni Continental Studios, gdzie lobbuje za tworzeniem autorskich, artystycznie spełnionych projektów: arcydzieł pokroju "Dziecka Rosemary",

Mar 26, 2025 - 18:15
 0
Głowa do wybierania / Studio
Jeśli miłość jest ślepa, to na pewno nie ta wypełniająca serce Matta Remicka, głównego bohatera serialu "Studio". Jego uczucie ma świetny wzrok, skupiony wyłącznie na świetle srebrnego ekranu. Kino to sens jego życia. Od 22 lat pracuje w hollywoodzkiej wytwórni Continental Studios, gdzie lobbuje za tworzeniem autorskich, artystycznie spełnionych projektów: arcydzieł pokroju "Dziecka Rosemary", "Annie Hall" albo "innych wspaniałych filmów nienakręconych przez pieprzonych zboczeńców". Jako widzowie poznajemy go, gdy po stopniowym wspinaniu się po drabinie sukcesu w końcu dotyka jej najwyższego szczebelka. Dotychczasowa szefowa wytwórni traci posadę, a on otrzymuje szansę pokierowania jej przyszłością. Spełnienie życiowych marzeń przykrywa jednak jeden mały problem. Matt Remick kocha filmy. Jego pracą z kolei staje się ich niszczenie. Ironii powyższych słów nie wymyśliłem ani ja, ani nawet Seth Rogen z Evanem Goldbergiem, bazgrający swoje kwestie po kartkach serialowego scenariusza. Żeby być sprawiedliwym, jego autorstwo trzeba przypisać raczej samemu życiu; napisały go w końcu kuriozalne zawodowe sytuacje, przekręcone anegdoty, pijackie dyskusje na bankietach, negocjacje w siedzibach studiów, stresy, podkopane ambicje i konflikty o wizje kina. Prawie wszystko jest inspirowane jeśli nie czymś, co bezpośrednio nam się przytrafiło, to uczuciami lub obawami, które w nas narastały – mówił o serialu Rogen z przekonaniem tak mocnym pierwszy raz od czasu trasy promocyjnej rozpoczynającego jego karierę "Supersamca". Kultową produkcję o licealistach łatwo i dość naturalnie da się zresztą ze "Studiem" zestawić. W pewnym sensie dla kanadyjskiego duetu reżyserów/scenarzystów/producentów/przyjaciół była ona bowiem dokładnie tym samym, co debiutujący właśnie na platformie Apple TV+ serial: terapeutycznym przepracowaniem własnych lęków, kompleksów i niepewności poprzez obśmianie ich autorską, komediową formą. Coś jednak zdążyło się zmienić. Główny bohater "Studia" zamiast rozciągniętych podkoszulków nosi lniane marynarki, zamiast w szkolnej ławce siedzi za firmowym biurkiem, zamiast na licealne domówki chodzi na bankiety, premiery i gale rozdań nagród. Przestał już pić alkohol i (szok!) palić zioło, codziennie rano wstaje skoro świt i zajeżdża swoją wypasioną furą na służbowy parking. Uznania i akceptacji szuka już nie w oczach koleżanek z klasy, ale zdystansowanych twórców filmowych, których bezgranicznie podziwia. Jego dramat polega jednak na tym, że zamiast ich równorzędnego partnera, musi przybrać niewygodną maskę zawziętego księgowego bez wyobraźni – mordować niedochodowe marzenia i temperować rozbujaną fantazję. W "Studiu", dziesięcioodcinkowym zbiorze luźno powiązanych ze sobą anegdot, z tego emocjonalnego impasu Matta Remicka Rogen i Goldberg stworzą stabilną podstawę pod satyrę na współczesne Hollywood; zdominowane przez służalczość wobec spadających gwiazd i wzrastającego pieniądza oraz głęboki strach przed zagładą, skutkujący toksyczną zachowawczością przemysłu. A jednak, nawet przez moment nie podadzą w wątpliwość, jak pięknym doświadczeniem jest być jego częścią. Ten paradoks wprost wyraża zresztą w pierwszym odcinku serialu Catherine O'Hara, wcielająca się w postać zwolnionej szefowej Continentala Patty Leigh, a tak naprawdę w Amy Pascal, byłą szefową Sony usuniętą ze stanowiska po głośnym wycieku maili z 2014 roku. Słuchając narzekania wchodzącego w jej buty Remicka, mówi: Ta praca to maszynka do mięsa. Sprawia, że ciągle jesteś zestresowany, spanikowany i nieszczęśliwy. Ale gdy stworzysz dobry film… jest dobry na zawsze. Stawką jest więc spełniona nieśmiertelność. W jej obliczu znoje i problemy doczesności są w końcu czymś, co – jeśli jesteś członkiem Kościoła Hollywoodu – zwyczajnie trzeba wziąć na plery i co dzień wlec po kalifornijskich wzgórzach. A jednak, dużo bardziej niż o zbawczych potencjałach medium (tropem choćby "Babilonu" Damiena Chazelle’a) "Studio" woli opowiadać o uświęcającej wartości codziennej tułaczki; Fabryce Snów jako nieuporządkowanym mrowisku, rozgardiaszu, chaosie, z którego jakimś cudem, nie z woli, ale jakby z przypadku, czasem urodzi się coś doskonałego. I cud to serio prawdziwy, bo patrząc na wizję hollywoodzkiego przemysłu snutą przez Rogena i Goldberga, trudno uwierzyć, że w Mieście Gwiazd kiedykolwiek udało się nakręcić choćby jeden film. To świat, w którym reżyserzy z producentami walczą na pięści o każdą scenę (odcinek 3.), obsady filmów przypominają skomplikowane równania z rasową zmienną (odcinek 7.), twórcy stają się zakładnikami wielkich franczyz (odcinek 1.), narkotyki kopią boleśnie i długotrwale (odcinek 10.), nikt nie dostrzega wartości twojej pracy (odcinek 6.), nawet przyjaciele po fachu (odcinek 8.), a wszystkie decyzje podejmuje się na podniesionym ciśnieniu, w biegu i krzyku (odcinek każdy). Do wyeksponowania tego ostatniego "Studio" korzysta zresztą z imponujących środków formalnych. Sprawną, ale nudnawą i niewchodzącą żartom w drogę reżyserię statycznych kadrów zastępuje imponujące poruszenie kamery. Wszystkie odcinki serialu składają się ze scen kręconych na długich, nieprzerwanych ujęciach, płynących drżąco za poddenerwowanymi bohaterami. Ich nienaganna choreografia każe zadawać pytania nie tylko o liczbę dubli ("średnio po kilkanaście" – mówi Evan Goldberg, co jest liczbą niewyobrażalnie wysoką jak na standardy tworzonej przez duet komedii), ale i o to, jak to możliwe, że nikt nie wpadł na ten błyskotliwy pomysł przed nimi. Á la birdmanowskie podejście otwiera bowiem "Studio" na zupełnie nowatorską namacalność humoru sytuacyjnego; współodczuwanego przez widza zarówno w jego stresujących, jak i krindżowych właściwościach. Wyjątkowo precyzyjne oddanie atmosfery szaleńczego nieporządku nie tylko staje się tu więc gagiem samym w sobie, ale i oferuje tak rzadko obecną w gatunku przestrzeń. Tę twórcy wykorzystują tak, jak im się w danym momencie podoba: do niemożliwego wydłużenia napięcia konkretnych scen, podkręcenia ich dynamiki czy przeprowadzenia przez całą ewolucję emocjonalnych ekspresji bohaterów. Wierzę jednak, że te długie ujęcia – "idealne połączenie artyzmu i techniki", jak określi je w jednej ze scen Matt Remick – służą twórcom też do czegoś większego. Pierwsze w karierze duetu tak wyraźne skupienie się na warstwie wizualnej wpisuje się w szersze cele "Studia"; w tym sensie najważniejszego projektu w dotychczasowej karierze Rogena i Goldberga, że stającego okoniem wobec zarzutów o płytkość i brak ambicji realizowanego przez nich kina. Poza zapożyczoną z arthouse'u formą uwzniośla je też satyryczna ambicja (stojąca bliżej "Gracza" Altmana lub "Pięknego i złego" Minnellego niż – z całym szacunkiem – "Jaj w tropikach") i plejada dostojnych magnatów Hollywoodu, pojawiających się epizodycznie na serialowym ekranie. Przez "Studio" w rolach samych siebie przewiną się między innymi: Martin Scorsese, Ron Howard, Sarah Polley, Olivia Wilde, Paul Dano, Nicholas Stoller, Charlize Theron czy CEO Netfliksa Ted Sarandos. Każde z tych chodzących mrugnięć oka dla kinofilów przed telewizorami, dużo bardziej niż uprawomocniać świat przedstawiony, legitymizuje twórców "Supersamca" w zbiorze amerykańskich autorów, oddając im tak długo odmawianą artystyczną sprawiedliwość. W końcu wcale tak wiele ich przecież nie różni: tak samo jak tamci kochają kino w całej rozciągłości i tak samo produkują ruchome obrazki z potrzeby bijącego do medium serducha. Że niby prestiżowe nagrody i szacunek w oczach krytyków? Do zobaczenia na 83. gali rozdania Złotych Globów. Rogen i Goldberg już leją sobie szampana do gardeł.