
– Postulat, od którego zaczyna się jedna z książek Mikołaja Grynberga, by zamienić okrąg na oś czasu i wynurzyć głowę z rejwachu przeszłości, opisuje mechanizm wydostawania się z traumy pokoleniowej. Ona powoduje, że linia życia, naturalny jej bieg, ulega załamaniu. Historia niewypowiedziana, nieprzeżyta, utyka, zapętla się. Jeśli opowiemy, wyrazimy tę historię, to tak jakbyśmy ją odsupłali, wypuścili, utorowali jej bieg – opowiada terapeutka Maria Sułkowska.
Daria Różańska-Danisz: "Żyjemy, żeby opowiadać sobie historie", jak mówiła Joan Didion?
Psychoteraputka Maria Sułkowska: To byłaby piękna idea, gdybyśmy byli zainteresowani swoimi historiami.
I gdybyśmy potrafili o nich mówić?
Ważne, żeby mówić i czuć, że po drugiej stronie jest ktoś, kto słucha z życzliwym nastawieniem i czułością, która jest rozumiana – jak pisze Olga Tokarczuk – jako "głębokie przejęcie się drugim bytem (…) jego nieodpornością na cierpienie i działanie czasu".
Są historie, o których wolimy milczeć?
Dokonujemy nieraz takich wyborów, ponieważ są historie, które wydają nam się zbyt trudne, żeby o nich mówić. Czasami milczymy z lojalności. Milczymy też, żeby chronić siebie przed emocjami, z którymi nie potrafimy sobie na ten moment poradzić.
Jednak to, co jest nieopowiedziane słowami, niewyrażone emocjonalnie, będzie domagało się ujawnienia. Mogą wtedy pojawić się symptomy różnych dolegliwości fizycznych czy psychicznych. To tak jakby sobie wyobrazić podziemną rzekę, którą mamy w sobie i nie do końca wiemy, gdzie i jak ona w nas płynie.
I co jest jej źródłem?
Źródłem są historie, które zadziały się zapewne jeszcze przed naszym pojawieniem się na świecie.
Czyli źródłem są doświadczenia naszych przodków?
Dokładnie tak. Źródłem są te historie, które ktoś mógł nam opowiedzieć, ale i takie, których nie znamy bezpośrednio. Ale i one mają na nas wpływ. Podziemne rzeki naszych rodziców, dziadków stają się naszymi rzekami. Od nas często zależy, na ile wyłonimy je na światło dzienne, z poziomu niewiedzenia do poziomu świadomości.
Czyli mówimy o stworzeniu narracji, którą będziemy mogli udźwignąć?
Chodzi o możliwość opowiedzenia, wyrażenia tego, co czujemy, co się w nas dzieje. Często zaczynamy opowieść od tego, do czego mamy dostęp. Mówimy o symptomach ciała, z czasem o emocjach, potem o obrazach, później o historiach. Potrzebujemy te historie opowiedzieć swoimi słowami, przeżyć je, wyrazić – na tyle, na ile jest to możliwe. W ten sposób zmieniamy siłę ich oddziaływania na nas.
TU ZOBACZYSZ NASZ SPOT:
Czym jest pokoleniowa trauma?
O traumie transgeneracyjnej, czyli międzypokoleniowej, mówimy wtedy, gdy poprzednie pokolenia – na przykład dziadków czy rodziców – przenoszą na dzieci, wnuki swoje wzorce zachowań, postawy, emocje, tajemnice.
Postulat, od którego zaczyna się jedna z książek Mikołaja Grynberga, by zamienić okrąg na oś czasu i wynurzyć głowę z rejwachu przeszłości, opisuje mechanizm wydostawania się z traumy.
Trauma powoduje, że linia życia, naturalny jej bieg, ulega załamaniu. Historia niewypowiedziana, nieprzeżyta, utyka, zapętla się. Więc jeśli znajdziemy w sobie gotowość do połączenia się z tą historią, by ją wyrazić, opowiedzieć, to tak jakbyśmy ją odsupłali, wypuścili, utorowali jej bieg.
Jak następuje transfer międzypokoleniowy? Dużo się mówi o epigenetyce.
Trauma zmienia środowisko rozwoju genu, ale nie jego strukturę. Jest to wyraz szybkiej adaptacji biologicznej do zmian środowiskowych.
Organizm ma za zadanie szybko nauczyć się reagować, by następnym razem w sytuacji zagrożenia, już sobie sprawniej radzić. Ten przystosowawczy mechanizm często okazuje się nieadekwatny w szybko zmieniającym się świecie.
Przykłady?
Dla wielu osób obrazowym przykładem jest eksperyment, który przeprowadzono wiele lat temu na myszach. Poddawano je stresującym sytuacjom, podczas których rozpylano zapach kwiatu wiśni. Okazało się, że reakcja fizjologiczna następnych pokoleń tych myszy na ten zapach, była niemal taka sama jak reakcje ich przodków. Wzrastał poziom stresu
i zwiększała się mobilizacja ciała. Reagowały w taki sposób, jakby znały tę historię.
Trochę się od myszy różnimy, ale nasze ciała też fizycznie reagują na historie, których teoretycznie nie znają.
Skąd mamy wiedzieć, że ten rodzaj grozy, mroku, to przekazana nam trauma pokoleniowa?
Możemy bazować na naszych przeczuciach, odczuciach fizycznych, symptomach. Początkowo to mogą być wrażenia, w które trudno uwierzyć.
Czyli?
To może być rodzaj wyczulenia na dźwięki czy zapachy. Może to być również rodzaj wewnętrznych przeczuć, które rodzą się w kontakcie z czymś. To też odruchy ciała, które
w pewnych sekwencjach się powtarzają. Albo na przykład powtarzają się w bardzo konkretnych momentach życia. To mogą być symptomy, które odtwarzają się w naszym ciele. Na przykład może być tak, że przodkowie doświadczyli głodu, a ich potomkowie cierpieli na zaburzenia odżywiania.
Podobną historię opisała autorka książce "Los, który dziedziczysz": nastolatka miała zaburzenia odżywiania, długo z terapeutką dochodziły, z czego się to wzięło. A zaczęło się od babci, która doświadczyła głodu.
I wnuczka odtworzyła jej historię. Można ją tak odtwarzać w bardzo różnorodny sposób. Przy czym nie zawsze musi chodzić o jedzenie. Może to być rodzaj niedostarczania sobie czegoś życiodajnego. Może to się przejawiać w jakichś zachowaniach nadmiarowych, które nie muszą dotyczyć jedzenia.
Zawsze pojawia się pytanie, skąd jest ta historia. Często prowadzi ona gdzieś znacznie dalej niż do naszego własnego życia.
Żyjemy w "Traumalandzie", nasza tożsamość zbudowana jest na powojennej traumie.
To historia części społeczeństwa, naznaczona dramatem, którego nie dało się opowiedzieć zaraz po tym, jak się wydarzył. Ludzie nie chcieli o tym mówić i słuchać tego na nowo. Czuli być może potrzebę, by jak najszybciej zamknąć ten mroczny czas i nie wracać do niego.
Jeden z powstańców warszawskich, uczestnik Marszu Śmierci, swoje doświadczenia zamknął w książce, której nikomu nie pokazał. Kiedy rozmawialiśmy, to na każdym kroku powtarzał, że to, co mówi, jest prawdą. Jakby wątpił, czy ktokolwiek uwierzy w to, co przeżył.
Te doświadczenia były tak okropne, że ci którzy tego nie przeżyli, mogliby nie uwierzyć. To również w jakieś części może być potrzeba ochrony bliskich przed mierzeniem się z tą historią.
Były historie żydowskich rodzin, z których po wojnie zostawały jedna czy dwie osoby.
I one nie miały już komu opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Milczały. Nie chciały patrzeć wstecz. Nie umiały i nie wiedziały, jak o tym mówić.
Na poziomie świadomym?
Tak, natomiast na poziomie emocjonalnym, cała ta lawina stresu, urazów psychicznych jest początkowo gromadzona w ciele, a potem przekazywana dalej. I to na różnych poziomach: biologicznym, relacyjnym czy społecznym.
Możemy też mówić o traumie więzi. Osoba, która doświadczyła trudnych rzeczy, wycofuje się z relacji, żeby chronić drugą stronę. Staje się wtedy mniej dostępna, często trudno jej komuś zaufać. Te okoliczności rzutują również na sposób przywiązania
i budowania relacji ze swoim dzieckiem.
Jak?
Dziecko dostaje przekaz poprzez tę więź, że lepiej się trzymać na dystans, lepiej nie ufać, nie opowiadać o sobie, lepiej nie dzielić się przeżyciami. To może rodzić w nim przekonanie, że na emocje i potrzeby nie znajdzie – ani teraz, ani kiedy stanie się dorosłe – adekwatnej reakcji.
I przyjmuje: po prostu tak mam?
Najczęściej tak buduje później relacje z ludźmi, w rodzinie. Trauma nie jest więc tylko osobistym przeżyciem, które dotyczy jednej osoby i zawiera się wyłącznie w jej życiu. Odtwarza się w relacjach i ma przełożenie na wymiar społeczny. Czyli moment, kiedy zatrzymujemy historię, przestajemy mówić, jest tym, co się później na wielu poziomach szkodliwie dzieje.
Zwłaszcza kobiety od zawsze snuły rożne opowieści. Spotykały się, darły pierzę, przy ognisku opowiadały historie.
Dobrze, że mówiły.
Jednak kolektywne, trudne doświadczenia sprawiły, że te kobiety przestawały mówić. Często traumatyczne doświadczenia łączą się z przeżywaniem winy i wstydu. Wtedy trudno jest rozmawiać. Z czasem można też uwierzyć, że nikt nie chciałby słuchać.
Inni przestają pytać?
Tak. Stajemy się jakoś lojalni względem tego milczenia.
Mam dziadków, którzy zawsze dużo mówili o swojej przeszłości. Ale jak teraz
o tym myślę, to wiem, że tam było dużo słów, ale nie o nich, dużo historii, które ich nie dotyczyły. Dziadek urodził się na robotach przymusowych w Niemczech. Opowiadał o dobym gospodarzu, o tym, jak sobie radził jako kilkulatek. Opisałam to, trochę też jako historię o jego zwycięstwie. Wiele razy chciał, żeby mu ten tekst odczytywać.
Opowieść o dziadku jest wielopoziomowa. Być może on mógł poczuć tę historię jako swoją po tym, jak ktoś mu ją opowiedział, czy opisał. Być może ta historia dzięki pani opowieści mogła zyskać bezpieczne ramy. Bezpieczne dla dziadka.
To trochę jak dzieci, które lubią słuchać strasznej bajki. Ale kiedy jest ona opowiadana przez kogoś bliskiego, to oswajają lęk. I to też jest leczące w traumie – przeżywamy to
z kimś, kto słucha i jest uważny – tym samym leczy.
Babcia też dużo mówiła, ale nie o sprawach najważniejszych, nie o sobie.
Tu się tworzy niesamowity wzorzec relacji. Babcia, która opowiada swoją historię, ale jej w tym nie ma – tworzy przekaz na temat budowania jej relacji ze sobą i światem zewnętrznym. W tym sposobie mówienia zawiera się również przekaz, na ile dajemy sobie prawo do zaistnienia i tworzenia własnej narracji.
I fascynujące, i przerażające. Mamy jakieś obciążenia, ale nie mamy ich świadomości. Uznajemy więc, że tacy po prostu jesteśmy.
Fascynujące, jak mądre mamy ciała. Jeśli uwierzymy, że przekazują nam ważne informacje, to możemy podjąć kroki, by zrozumieć język, jakim się z nami komunikują. Odczytać jego symbolikę, nadać znaczenie.
Jak to zrobić?
Nie zawsze odnajdziemy historie, które wpłynęły na losy naszych przodków. Nie zawsze poznamy te konkrente słowa, obrazy. Natomiast to, co mówi nasze ciało, ma swoją symbolikę, przywołuje skojarzenia. Możemy starać się nadać im znaczenie, zreflektować. Przyjrzeć się swoim snom. Sprawdzić, które z usłyszanych gdzieś historii, jakoś szczególnie nas poruszają.
Niektórzy w sposób szczególny interesują się historią, czytają, poszukują, odkrywają. Rekonstruują. To też uwalnia?
Tak, to pomaga oswajać. Książki, filmy, bohaterowie, z którymi możemy się utożsamiać – to na pewno pozwala nam coś w sobie zidentyfikować, wejść w jakąś historię. Może nami kierować silne poczucie, że musimy to czytać, musimy w to wnikać, rozpoznać. To się dzieje niemal automatycznie i nas pochłania. Jakaś historia wydaje nam się bliższa, chociaż z racjonalnego poziomu nie sądzilibyśmy, że będzie nas interesować.
To może nas przybliżać do poszukiwań własnych historii, korzeni. Jeśli wprowadzimy należyty ład w to, co przeszłe, uzyskamy więcej miejsca w sobie na to co teraźniejsze.
Co w sytuacji, kiedy ktoś szuka, ale nic nie znajduje? Zostają białe kartki.
Czasami sam proces poszukiwań potrafi uleczyć. Zdarza się też, że za bardzo upieramy się przy tym, co chcemy znaleźć. Czasem musimy zaakceptować, że nic nie znajdziemy. Ale pozostajemy wtedy przynajmniej w poczuciu, że wykonaliśmy jakiś wysiłek, a tropy się po prostu urywają.
Ten wysiłek, to poszukiwanie już staje się opowieścią. Tak było ze mną i historią mojej rodziny. Po śmierci mamy z bardzo enigmatycznych zapisków dowiedziałam się, że mój dziadek był Żydem. Mama nigdy mi tego nie powiedziała, prawdopodobnie była zobowiązana lojalnością wobec ojca. Rozpoczęłam poszukiwania, ale zebrałam bardzo niewiele informacji.
Moja historia utkana jest z braku danych. Chciałam jednak wiedzieć: kim byli przodkowie, jak się nazywali. Pojechałam do archiwum w Ukrainie. Odwiedziłam miejsca związane z dziadkiem i rodziną od jego strony. Byłam na przykład na kirkucie w Krzemieńcu, choć nie mam pojęcia, kto z mojej rodziny jest tam pochowany. Zostałam
z obrazem tego kirkutu i poczuciem, że być może to jednak jest też moja historia. Nie znalazłam grobu. Wzięłam garstkę ziemi, zachowałam.
To z jednej strony mierzenie się z historią, a z drugiej – z żałobą po tych, których nie udało się nawet poznać.
Zdarza się, że ktoś trafia do gabinetu, opowiada historię, a pani wie, że jej źródła są gdzieś głębiej?
Zwykle w swojej pracy mam z tyłu głowy hipotezę: to co nas tworzy, nie jest tylko naszą biografią. W pracy terapeuty są pomocne narzędzia, m.in. genogram rodziny, czyli rodzaj drzewa genealogicznego, który uwzględnia również związki emocjonalne czy powtarzające się wzorce rodzinne. Te powtórzenia świadczą o przekazie międzypokoleniowym.
Niektórzy jako synonimu do słowa trauma używają "klątwy".
Nie łączyłabym tych pojęć ze sobą. Być może osobie, która tego określenia używa, chodzi o pewnego rodzaju poczucie zmagania się z czymś, co działa na nas w szkodliwy sposób, poza naszą wolą.
Jednak klątwa jest intencjonalnym, złym życzeniem, czego nie można odnieść do pojęcia traumy transgeneracyjnej. Traumy nikt nikomu nie życzy. Przenosi się dalej jako wynik niemocy, niewiedzy, czy bezradności osób z poprzednich pokoleń. Często wynika
z niewłaściwie pojmowanej troski czy nawet miłości.
Czy poza gabinetem terapeuty można sobie poradzić z traumą pokoleniową?
To, co leczy traumę, to obecność drugiej osoby, która ma – mówiąc z lekkim uśmiechem – w miarę wyregulowany układ nerwowy. Lecząca jest obecność, uważność, otwarte serce. Ludzi leczą dobre i bliskie relacje.
Czyli chodzi o to, żeby zrzucić ciężar tych historii…
Często nie chcemy obciążać naszych bliskich swoją historią. I pójście do psychoterapeuty jest jednym z rozwiązań. Zdarza się, że osoby najpierw opowiadają o symptomach czy
o pewnych historiach traumatycznych w gabinecie terapeuty, a później zaczynają mówić innym. Ta historia się w nich transformuje. Zaczyna stanowić część nich samych, układa się. Osoby czują, że mogą z nią iść dalej.
Są ludzie, którzy się zamrażają. Nie potrafią płakać.
W piosence Osieckiej o "Miasteczku Bełz" jest takie zdanie: "Nikt nie chce pamiętać, nikt nie chce znać smaku łez". To jest właśnie o tym, że albo już za dużo łez wylano, albo są odczucia, które są za trudne, więc nieświadomie stosujemy mechanizmy obronne. Po to, żeby czuć, że można żyć dalej. Jeśli historia nie wywołuje łez, to wcale nie znaczy, że straciła swoją moc.
Ma jeszcze wiekszą moc?
Tak. Czasami osoby, które doświadczyły traumy nie płaczą, nie są w stanie połączyć się ze swoją historią. Trauma powoduje, że my się oddzielamy od emocji i kontaktu ze swoim ciałem.
Płynące łzy to znak połączenia się ze swoimi emocjami. Czujemy, że to o nas i w nas.
Często słucham o traumatycznych doświadczeniach, ale niekiedy człowiek mówi o nich z dziwną lekkością.
Może się tak zdarzyć, że na nas jako na słuchaczy historia oddziałuje mocniej, niż na osobę, która ją opowiada. Może być tak, że człowiek, który przeżył coś traumatycznego, nieświadomie potrzebował obronić się przed siłą działania tego doświadczenia. To jest skuteczne przez jakiś czas.
Na przykład: kobieta opowiada o tym, że doświadczyła gwałtu. Ale wstaje, bierze prysznic, nie płacze. A później nie pamięta, co się z nią działo przez długi czas. Nie wie, jak schodziły siniaki. Trzeba się zatroszczyć o proces leczenia takiej traumy, nie ulegając złudzeniu, że to minęło, bo jest opowiadane z lekkością.
Cieszy, że coraz więcej się o tym mówi. Że można się zidentyfikować, utożsamić.
Jest świetny estoński film "Siostrzeństwo świętej sauny". Kobiety spotykają się w saunie
i opowiadają sobie historie. Niemal każda z nich mówi o czymś traumatycznym. Wszystkie w tym uczestniczą, słuchają. Razem to z siebie wypacają, szczotkują się, szorują, oblewają wodą. To wielowymiarowy film o tym, co z tymi traumatycznymi historiami musi się dziać. Część z nich musi spłynąć, część wyparować, wyjść przez ciało, część musi być opowiedziana w jakiejś wspólnej przestrzeni.
Jesteśmy coraz bardziej uważni, żeby sobie takie przestrzenie stwarzać, dbać o nie. I mieć w ogóle refleksje, że to jest ważne i potrzebne. To przynosi dużo optymizmu. Żeby zamiast tej grzecznej, pędzącej być tą, która się zatrzyma. Dobrze jest życzyć tego naszym córkom.
O sile to też jest.
I o wolności. Trauma zniewala, zawęża wybór. Z różnych opcji zachowań mamy tylko tę jedyną, która kiedyś zapewniła nam albo naszym przodkom przetrwanie, więc ją nieświadomie replikujemy. Często na naszą niekorzyść. Powtarzalność pewnych zachowań z pokolenia na pokolenie czasem pozwala otworzyć oczy na to, że za naszymi wyborami stoi coś więcej, niż tylko nasze świadome postanowienie.
To rodzaj ciasnej ramy.
Jeśli ta rama jest zniekształcona traumą transgeneracyjną, to słabo pasuje do ram drugiej osoby, świata innych ludzi. Jak te ramy naprostujemy, to się lepiej w nich pomieścimy, ale też adekwatniej będziemy przystawać do ram innych.
Mamy teraz pokolenie-kobiet, które biorą to wszystko na tapet, przetwarzają i dają swoim dzieciom większy spokój, lekkość?
Myślę, że część rodziców ma taką intencję. Możemy stworzyć sobie lepsze warunki do tego, by zadbać o swój komfort psychiczny, żeby się tymi historiami zająć. Jeśli to zrobimy, to stworzymy sobie lepsze warunki na rzecz tej lekkości.
Na poziomie narracji, retoryki, słów to też się zmienia. Mnie mówiono: życie jest ciężkie, trzeba ciężko pracować, nie płakać nad sobą. Swojej córce mówię, że ma być szczęśliwa.
Narracja się zmienia. Na przykład mamy coraz rzadziej oczekują od swoich córek, żeby były grzeczne.
Irytuję się, kiedy słyszę, jak moja matka mówi do mojej córki: bądź grzeczna…
Pamiętam moją córkę z czasów przedszkolnych. Potrzebowała wtedy znaleźć miejsce
w grupie, próbując ustawić sobie resztę dzieci. Często słyszałam, że komuś dokuczała. Jednego razu odbierałam ją z przedszkola i pani zakomunikowała mile, że dziś było w porządku.
Wychodzę z nią z tej sali, drzwi się zamykają i pytam: "Fajnie jest być grzeczną dziewczynką?". Córka spojrzała na mnie jakbym się z choinki urwała. I powiedziała: "Wiesz co mamo, czasem fajnie jest być grzeczną dziewczynką, a czasem fajnie jest być niegrzeczną". Dzieci to wiedzą.
Ale jak od zawsze nam się mówi: musisz być grzeczna…
No właśnie, bo pytanie: dla kogo być grzeczną?
Dla matki, dla rodziców.
Jak powiemy dziecku: "bądź grzeczna", to siebie chronimy przed naszymi zobowiązaniami wobec niego, by poradzić sobie z nim takim, jakie ono jest. "Bądź grzeczna, żeby mi było łatwiej".
Bądź silna…
… żebym ja nie musiała. Wtedy ja będę mogła być słaba. To jest o tej odwróconej roli,
o rodzicach, którzy od pokoleń nie byli w stanie udźwignąć swojego losu naznaczonego traumami.
Pełna uznania jestem dla tych, którzy znajdują w sobie siłę i determinację, by przerwać działanie traumy transgenetacyjnej poprzez właściwe jej leczenie. Częstą intencją może być to, by nie cedować jej na swoje dzieci.
Mnie mówiono, że należy oddać wszystko, każdą zabawkę. Ja córce mówię: zrób, jak chcesz.
My jako matki usłyszymy tak naprawdę, co to dziecko mówi i uznajemy jego prawo do postrzegania tej sytuacji inaczej od nas
Zderzymy się też z tym, co nam mówiono.
Wychodzimy z roli kogoś, kto mówi, że dziecko musi się nauczyć, a wchodzimy w rolę kogoś, kto się od dziecka uczy.
Jakie pokolenie nam wyrośnie?
Gdyby tak było, że większość z nas ma większą świadomość, zajmuje się z uwagą i troską historiami, które nosimy w sobie, to z większym prawdopodobieństwem wychowamy dzieci, które mogą różnorodnie czuć i przyjmować różnorodność innych ludzi.
Mają w sobie stan wewnętrznej wolności, przestrzeń na swoje. To jest w społecznym interesie, by na wielu poziomach zajmować się leczeniem traum. Potrzebujemy wnikliwie spojrzeć, co sami mamy do zrobienia na rzecz kolejnego pokolenia, patrząc życzliwie na to, z czym mierzyli się ci, którzy byli przed nami.
To bezpieczne myślenie, które chyba niesie ukojenie.
Wydaje mi się uczciwe, żeby nie zostawiać siebie samego w poczuciu, że to, co się wydarza w moim życiu, jest winą rodziców. To stale dość powszechne myślenie. "Tak mam przez rodziców, tak mam z dzieciństwa".
Więc jeśli dołożymy do tego obwinienie kolejnych pokoleń, to możemy ugrzęznąć na lata w poczuciu krzywdy i bezradności. Zamiast tego możemy sobie zadać pytanie: "Co mam
z tym zrobić?". Można zmienić przekaz transgeneracyjny. Wzrastamy, jeśli sobie z tymi historiami próbujemy poradzić.
Maria Sułkowska jest psychoterapeutką zajmującą się traumą transgeneracyjną. Jest członkiem Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. W swojej pracy łączy podejście nurtu ericksonowskiego i systemowego.