
Jesteś fanem ostrych dźwięków? A więc wiesz doskonale, że Dariusz "Daray" Brzozowski swoim artystycznym CV mógłby obdzielić tuzin utytułowanych perkusistów. Słuchasz innej muzyki? Wyjaśnijmy więc pro forma, że ten człowiek może pochwalić grą w zespołach takich jak Vader, Vesania, Black River, Masachist czy też Hunter. Zapomnieliśmy o czymś? Ach, no tak! Jest też członkiem norweskiego Dimmu Borgir – najpopularniejszej kapeli black metalowej na tej planecie. Jeżeli chcesz poznać bliżej skromnego chłopaka z Mazowsza, który zrobił karierę przez na-praw-dę wielkie "K" i jest naszym globalnym towarem eksportowym, zapraszamy serdecznie do lektury.
Michał Jośko: Polak pracujący w norweskiej firmie kojarzy się zazwyczaj
z glazurnikiem tudzież innym tynkarzem. Jednak twoja emigracja zarobkowa wygląda zupełnie inaczej…
Dariusz "Daray" Brzozowski: No to na początek polecę pewną anegdotą. Parę lat temu, po koncercie Dimmu Borgir w Oslo, ruszyłem na imprezę w hotelu. Wiesz, pełen spontan, zdążyłem tylko przebrać się w "cywilne" ciuchy i przetrzeć mokrym ręcznikiem twarz, na którym pozostało jeszcze sporo białego makijażu scenicznego.
Zabawa była przednia i wszystko przeciągnęło się do późna… Potem zdążyłem zaliczyć tylko krótką drzemkę, bo bladym świtem do moich drzwi zaczął dobijać się menago, krzyczący: "Darek, wstawaj, bo spóźnisz się na lotnisko!".
W efekcie zebrałem się w trybie panika, nie spojrzałem nawet w lustro. No i na pokład samolotu lecącego do Polski trafiłem nie tylko skacowany i śmierdzący alkoholem – na mojej twarzy wciąż były resztki tego makijażu. A więc wyglądałem, jakbym przed chwilą skończył kłaść jakieś gładzie gipsowe.
Na fotelu obok mnie siedzi jakiś koleś, równie wczorajszy, co ja. W pewnym momencie zagaduje po polsku, opowiada mi, że w Norwegii "robi na łososiu" i pyta, czym się zajmuję. Opowiadam mu więc, że jestem perkusistą w znanym zespole, że wczoraj zakończyłem dużą trasę po Europie itede, itepe.
No i co? Mój towarzysz jest święcie przekonany, że walę totalną ściemę i w pewnym momencie, wkurzony, przerywa mi: "Tja, zespół, ch**a!". Nawet na Okęciu, gdy odbieraliśmy walizki, ciągle patrzył spode łba. Pewnie myślał sobie, że na takiego mitomana to jeszcze w życiu nie trafił (śmiech).
Cóż, no ale taki właśnie stereotyp wciąż pokutuje w naszych głowach: Polak w Skandynawii nie może zajmować się niczym więcej, niż jakąś prostą pracą fizyczną…
A co z Norwegami? Często patrzą na ciebie z góry?
W tym miejscu kolejna anegdota, znów dotycząca koncertu w Norwegii. Otóż jakiś czas temu graliśmy z Dimmu Borgir w Oslo Spektrum, czyli w jednej z największych hal widowiskowo-sportowych w tym kraju. Potężne przedsięwzięcie, którego partnerem był NRK (Norsk Rikskringkasting, czyli publiczny nadawca radiowo-telewizyjny – red.). Wiesz, chór i orkiestra, a całość wyprodukowana przez faceta, który wielokrotnie zajmował się Eurowizją. Wszystko na bogato!
Przed występem stoję sobie na backstage'u i rozmawiam z technicznym, oprócz mnie jedynym Polakiem w naszej ekipie. Obok nas przechodzi ochrona i jak reaguje na dźwięk języka Mickiewicza? Zaczyna nas wyganiać. Na zasadzie: spadówa, do roboty, tutaj mogą przebywać wyłącznie artyści! Zrobiło się nerwowo, bo norwescy ochroniarze nie odpuszczali, chociaż cierpliwie tłumaczyłem, że jestem muzykiem.
No ale nie potrafili sobie nawet wyobrazić, że Polacy mogą tutaj robić coś innego, niż montować scenę i oświetlenie. Odpuścili dopiero wtedy, gdy do akcji wkroczył nasz norweski menedżer.
Jak często słyszysz żarty na temat naszej nacji?
Na początku przygody z Norwegią, czyli w roku 2008, padały różne docinki. Do moich uszu dobiegały żarty dotyczące stereotypowych Polaków, czyli osób kojarzących się tak: drogą pędzi stare, zdezelowane Daewoo Tico, a w nim pięciu chamów, którzy gnają na kolejne zlecenie w murarce. No ale przecież każda nacja lubi uszczypliwe żarty na temat innych, a więc nie obrażałem się i robiłem swoje.
Dodam uczciwie, że takie rzeczy nigdy nie zdarzały się często, to były raczej wyjątki potwierdzające regułę. Bo zasadniczo Norwegowie wolą wypowiadać się dyplomatycznie, komplementując Polaków. Na zasadzie: szanujemy waszą solidność i pracowitość; no i to, że nawet gdy przyjeżdżacie tutaj z rodzinami, nie żerujecie na naszym socjalu, ale bierzecie się ostro za robotę.
W ramach obowiązków zawodowych krążysz między Polską a Norwegią. Nie kusiło cię, żeby przenieść się tam na stałe?
Nie, nigdy. Przecież większość rzeczy można robić zdalnie, a więc poukładałem sobie wszystko tak, że do Oslo latam średnio cztery, pięć razy w roku i siedzę tam przez parę dni. Oczywiście czasami, gdy pracujemy nad płytą, muszę bywać w Skandynawii częściej i zostawać tam na dłużej.
Ale to żaden problem, bo połączeń jest mnóstwo, a sam lot jest przecież krótki. Pamiętam, jak kiedyś, jeżdżąc na próby z zespołem Hunter, musiałem przemieszczać się na trasie Legionowo–Szczytno. Zajmowało mi to znacznie więcej czasu, niż podróże do Oslo.Przeprowadzka na stałe nie ma sensu z wielu względów. Jednym z nich, powiedzmy sobie szczerze, są pieniądze. Zarabiam nieźle, no ale Norwegia jest ekstremalnie drogim krajem, a więc o niebo lepiej dostawać wypłatę tam, a wydawać ją nad Wisłą (śmiech).
Doprecyzujmy: w niewielkiej miejscowości na Mazowszu… Gdy zacząłeś naprawdę dobrze zarabiać i stałeś się personą znaną oraz poważaną w świecie muzyki, nie odczułeś pokusy przeprowadzenia się do jakiejś wypasionej metropolii?
W życiu! Na świat przyszedłem w Nowym Dworze Mazowieckim, chociaż nigdy tam nie mieszkałem – wychowywałem się w Legionowie. Niedawno przeniosłem się do podwarszawskiej Jabłonny, a więc jestem oficjalnym wieśniakiem (śmiech). No i to są klimaty, które kocham.
Już od młodości uwielbiałem życie na prowincji, a do dużego miasta tylko sobie dojeżdżałem: czy to do stołecznego technikum, czy na Politechnikę Warszawską. Później z ulgą wracałem do znacznie spokojniejszego świata.
Owszem, zdarzyło się, że przez dwa lata mieszkałem w Warszawie, jednak wymusiła to sytuacja rodzinna i gdy tylko było można, uciekliśmy stamtąd. Wielkie miasta? Jako muzyk odwiedziłem całe mnóstwo miejsc na świecie, począwszy od Berlina i Paryża, a skończywszy na Nowym Jorku i Tokio. Zobaczyłem je, wyrobiłem sobie zdanie i… to byłoby na tyle. Na dłuższą metę metropolie mnie przerażają. Nie lubię tłumów, nieustannego pędu i hałasu.
No a skoro o hałasie mowa: podczas koncertów generujesz go z samego końca sceny, ukryty za zestawem perkusyjnym… Jesteś introwertykiem, który widzi w tym same zalety. Zdarza ci się myśleć, że gdybyś poszedł inną ścieżką kariery – przecież przygodę z muzyką zacząłeś od gitary – to mógłbyś błyszczeć w pierwszej linii?
Zdecydowanie daleko mi do introwertyka, który chowa się za bębnami. Jestem zwierzęciem scenicznym i kocham, jak na muzykę reaguje publiczność. Czy to oznaka próżności? Być może, ale mega mnie to kręci. No i byłbym zakłamany, gdybym zaczął twierdzić, że nie podoba mi się rozpoznawalność w świecie metalu. Przecież to najlepszy dowód na to, że muzyk robi naprawdę dobrą robotę.
Super, że to wszystko odbywa się w sposób – nazwijmy to – kontrolowany. Black metal to jednak nisza muzyczna, a do tego zazwyczaj występuję przecież we wspomnianym już makijażu scenicznym.
Dzięki temu – w przeciwieństwie do gwiazd mainstreamowych – mogę prowadzić normalne życie. Gdy idę ulicą, wchodzę do sklepu albo siedzę w kawiarni, nie atakują mnie dzikie tłumy fanów. Jestem rozpoznawalny tam, gdzie chcę być rozpoznawalny. Sytuacja idealna.
Wracając do perkusji: to był świadomy wybór, którego dokonałem już jako nastolatek, być może podświadomie bazując na swoich predyspozycjach. Bo widzisz, nawet na boisku piłkarskim nigdy nie ciągnęło mnie do ataku, chociaż wiadomo, że to właśnie napastnicy zdobywają największą sławę.
Zdecydowanie bardziej wolałem grać w obronie albo stawać na bramce i – co istotne –
z tych pozycji kontrolować grę całej drużyny. Po każdym meczu miałem zdarte gardło, bo ciągle krzyczałem do kolegów, gdzie mają się ustawić, jaką strategię przyjąć.
Podobne zasady obowiązują na scenie: Ok, perkusista jest schowany w cieniu wokalisty
i gitarzystów, ale to przecież on kontroluje całą grę. Jest podstawą sekcji rytmicznej
i odpowiednikiem dyrygenta w orkiestrze, czuwa nad tym, żeby reszta zespołu mogła komfortowo wykonywać swoje zadania.
Taka funkcja leży mi zdecydowanie najbardziej. Nie, nie kręci mnie bycie frontmanem. Zdecydowanie fajniej siedzieć sobie w cieniu i pociągać za sznurki; kontrolować wszystko
"z tylnego siedzenia". A więc w gruncie rzeczy można stwierdzić, że jestem takim black metalowym prezesem pewnej partii politycznej (śmiech).
Skoro w tle zamajaczyła nam polityka, pozostaje zapytać, na ile interesuje cię to, co dzieje się na świecie? Przecież metal kojarzy się ze swoistym eskapizmem – zazwyczaj nie lubi komentować rzeczywistości i angażować się w aktualne problemy. Zdecydowanie bardziej woli metafory i alegorie. Wiesz, opowieści
o szatanie tudzież smokach i postaciach z rozmaitych mitologii…
Zacznę od tego, że nie chowam się w świecie muzyki, odcinając się całkowicie od świata rzeczywistego. Mam konkretne poglądy polityczne, a do tego staram się trzymać rękę na pulsie. Poszerzam wiedzę, co istotne: sięgając do różnych źródeł i próbując poznać różne punkty widzenia.
No i nie trwam z uporem maniaka przy "jedynej słusznej" opcji – gdy twarde fakty przeczą temu, co myślałem do tej pory. Nie wstydzę się przyznać do błędu i zmienić zdanie. Tak było na przykład podczas pandemii, gdy naprawdę mocno wgryzłem się
w tematykę bliskowschodnią.
Co do muzyki… Rzeczywiście, chociaż zespołom, w których grałem albo gram, zdarzało się odnosić do wydarzeń na świecie – było tak np. w przypadku Huntera albo ostatniej płyty Dimmu Borgir – to wszystko ograniczało się raczej do jakichś ponadczasowych, uniwersalnych metafor.
No ale taki właśnie jest metal. Przecież tutaj chodzi o swoiste odrealnienie, o ucieczkę od rzeczywistości i możliwość pobujania sobie w obłokach, w jakiejś tam nieokreślonej przestrzeni. Czy kocham to już od czasów nastoletnich? Tak. Czy zdarza mi się myśleć
o sile muzyki, która zmienia świat; tej zaangażowanej, mówiącej o problemach świata wprost, jak dajmy na to, w przypadku twórczości Kazika? Kolejne "tak".
Czy to właśnie ta tęsknota sprawiła, że niemal dekadę temu narodził się zespół Prônd, który sformowaliście z Piotrem "Figo" Połaciem (Bracia Figo Fagot), Filipem "Heinrichem" Hałuchą (Vesania) i Piotrem Rutkowskim (Spirit)? Graliście – jak na twoje klimaty muzyczne – bardzo lekko, jednak teksty…
…były znacznie bardziej punkowe, niż metalowe. Rzeczywiście, to była jedna z motywacji do zaangażowania się w ten projekt. Ważne było też to, że mogłem spróbować zupełnie innych rzeczy muzycznie; granie lżejszej muzyki różni się, i to mocno, od tego, co robię na co dzień.
Wiedziałem, że jestem dobry we "wbijaniu gwoździ", czyli nawalaniu w bębny do kawałków black albo death metalowych, ale chciałem sprawdzić, czy odnajdę się w innych klimatach, czy uda mi się zmienić podejście do aranżacji kawałków. Przecież człowiek powinien poszerzać horyzonty.
Zdarzyło ci się kiedykolwiek pożałować wyboru takiej, a nie innej ścieżki muzycznej? Przecież gdybyś postawił na lżejsze, mainstreamowe granie, to…
…mógłbym być teraz multimilionerem mieszkającym na przykład w Kalifornii (śmiech)? Zarzucę ci pewną historię: gdy przed siedemnastoma laty dołączyłem do Dimmu Borgir, to Shagrath (StianThoresen, lider tego zespołu – red.) spotykał się właśnie z Christiną Fulton, która nieco wcześniej była w związku z Nicolasem Cage'em.
Parę razy opowiadała mi o swoim życiu: o milionach dolarów, willach w Hollywood i czerwonych dywanach. Raj na ziemi? No właśnie nie bardzo, bo jednocześnie były to jedne z najsmutniejszych opowieści, jakie kiedykolwiek słyszałem. Cały ten blichtr i bogactwo nie zrekompensowały poczucia pustki, wszechobecnej sztuczności, zakłamania i towarzystwa ludzi, którzy ze sztucznymi uśmiechami na twarzach próbują wyssać cię jak pijawki.
Wiadomo, że gdzie indziej trawa zawsze jest bardziej zielona. Jednak, jak mówiłem wcześniej, jestem chłopakiem z prowincji i od dawien dawna miałem świadomość tego, że nie czułbym się dobrze jako obrzydliwie bogata gwiazda mainstreamu. A rozmowy z Christiną tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. To były naprawdę cenne lekcje.
Skoro lekcje, to i twoje warsztaty perkusyjne. Opowiesz o swojej karierze pedagogicznej?
Wszystko zaczęło się parę lat temu, na festiwalu perkusyjnym w Opolu. Było tam dużo rodziców z dziećmi, a ja zacząłem rozmawiać z nimi na różne tematy, włącznie z tym, jak wygląda kwestia alkoholu i narkotyków w świecie muzyki. Okazało się, że te słowa naprawdę trafiają do młodych ludzi. Wiadomo, że gdy przed pewnymi rzeczami ostrzega matka albo ojciec, dzieciaki z automatu traktują to jako przynudzanie. Co innego, gdy to samo powie muzyk, którego się słucha.
No i w ten sposób narodziły się warsztaty Daray Drum Academy, w których chodziło nie tylko o naukę gry na perkusji. Przy okazji mogłem porozmawiać z osobami marzącymi o karierze muzycznej na temat różnych spraw, które są związane z najogólniej pojętą branżą artystyczną. Szczerze, uczciwie, bez moralizowania i przynudzania.
Niestety, wszystko mocno zwolniło podczas pandemii i teraz Daray Drum Academy jest w stanie zawieszenia. Od czasu do czasu udzielam lekcji gry na perkusji, ale czy wszystko rozkręci się na nowo, może z jeszcze większym rozmachem? Zobaczymy.
W jakim stopniu PESEL zmniejszył twój głód poznawania nowej muzyki? Należysz do osób, które wciąż odkrywają coś intrygującego, czy może jesteś członkiem klubu malkontentów twierdzących, że wszystko, co dobre, nagrano już dawno temu?
Zdecydowanie opcja numer jeden. Obecnie tworzy się naprawdę sporo świetnej muzyki,
i nie chodzi mi wyłącznie o metal, bo tyczy się to również najogólniej pojętego popu. Pierwsze skojarzenie? Kawałki, które powstają w ramach "Męskiego Grania".
Nowych rzeczy słucham, bo mi się podobają, a nie tylko dlatego, że jako członek Akademii Fonograficznej ZPAV powinienem trzymać rękę na pulsie.
Tolerancja wobec popu pojawiła się dopiero niedawno czy już jako podrostek miałeś swoje muzyczne "guilty pleasures"?
Zawsze byłem otwarty na naprawdę różne rzeczy, więc już jako nastolatek uwielbiałem odpalić na przykład Michaela Jacksona, Queen albo Kaliber 44. Jednak młodzieńczy radykalizm dotyczył wy-łącz-nie metalu.
Tutaj nie było miejsca na jakiekolwiek kompromisy. Przecież wiadomo, że prawdziwi twardziele słuchają kapel takich jak Morbid Angel, Cannibal Corpse albo Emperor. No
a jakieś tam Iron Maiden, Metallica albo inna Pantera? Miękkie gówno, a nie muzyka (śmiech)!
No i pod tym względem po latach przestałem być metalowym ortodoksem. Gdy dojrzałem, zacząłem z przyjemnością słuchać również tych kapel, którymi wcześniej gardziłem.
Należysz do tych czterdziestoparolatków, którzy lubią pomarudzić, że kiedyś to były czasy, a dziś czasów nie ma? No i narzekają na dzisiejszą młodzież, że jest miękka, leniwa, niepokorna i niecierpliwa, że chciałaby robić wielką karierę błyskawicznie, bo do tego przyzwyczaiły ją rozmaite TikToki oraz Instagramy?
Na pewno mocno staram się taki nie być (śmiech). Świat zmienia się nieustannie, a różne pokolenia dysponują różnymi narzędziami i po prostu nie można tego wartościować
w kategoriach "lepsze" i "gorsze".
Percepcja mojego dziesięcioletniego syna nie jest w stanie ogarnąć opowieści o świecie,
w którym nie było internetu, bankomatów i smartfonów. Ba, w całym bloku był tylko jeden telefon stacjonarny! Dla niego to po prostu abstrakcja.
No i odwrotnie: dla niego całkowicie oczywiste są kwestie, na których zrozumienie – przynajmniej częściowe – ja potrzebuję sporo czasu. Daleko mi do tych dorosłych, którzy narzekają: "Ech, ci młodzi to tylko siedzą przy komputerach i smartfonach, no nie robią niczego wartościowego".
Biorę też poprawkę na to, jak rozwój technologiczny wpłynął na branżę muzyczną. Dzisiaj bez odpowiednich działań na platformach społecznościowych albo serwisach streamingowych po prostu nie da się wypłynąć na szerokie wody. Niezależnie od tego, jak utalentowanym i pracowitym młodziakiem jesteś.
Przypominają mi się początki zespołu Vesania, czyli rok 1997. To był ostatni moment,
w którym metalowi debiutanci mogli zdobyć rozgłos "offlajnowo", "analogowo" – chwilę później ta szuka po prostu nie mogła się udać, o ile nie ogarniałeś naprawdę dobrze narzędzi internetowych; najpierw Myspace'a, potem Facebooka i YouTube'a.
Kiedyś było łatwiej czy trudniej?
Cholernie ciężkie pytanie, bo mamy tutaj do czynienia z całym mnóstwem zmiennych. Skłaniałbym się jednak ku teorii, że trudniej jest dziś.
Pewnie, tworzenie muzyki i puszczanie jej w świat stało się znacznie łatwiejsze. Przecież na start nie potrzebujesz drogiego sprzętu i wytwórni. Teoretycznie wystarczy smartfon
i dostęp do internetu, a za chwilę mogą cię słuchać miliony osób na całym globie.
Jednak w praktyce nie jest tak różowo, chociażby ze względu na gigantyczną wręcz konkurencję. Internet wręcz pęka od rozmaitych treści, które wrzucają tam wszyscy –
i talenty, i beztalencia. Nie ma żadnej selekcji naturalnej.
Oprócz tego przed laty mogłeś działać intuicyjnie, wierząc, że jeżeli robisz coś naprawdę dobrze, to ludzie z czasem cię docenią. Teraz? O wszystkim decydują nie tylko gusta słuchaczy, ale i tajemnicze, nieprzewidywalne algorytmy, czyli jedne z tych rzeczy, których raczej nie ogarniam.
Tak więc, w ramach podsumowania, wydaje mi się, że obecnym światem w znacznie większym stopniu rządzi przypadek. "Za moich czasów" sprawa była chyba prostsza: miałeś talent i zapieprzałeś naprawdę ciężko? Prędzej czy później zaliczałeś sukces.
Byłeś leniwym przeciętniakiem, który za granie zabrał się wyłącznie po to, żeby pochlać, poćpać i powyrywać laski? Sorry, to po prostu nie mogło się udać (śmiech).
W ten sposób gładko przechodzimy to hasła "s*x, drugs, and rock 'n' roll". Zacznijmy od tej starszej gwardii, czyli od ciebie…
W tym momencie muszę cofnąć się do absolutnie kluczowego roku 2004. Byłem wtedy dwudziestoczteroletnim perkusistą na rozbiegu, który – ku swemu wielkiemu zaskoczeniu – zaczął grać w legendarnej kapeli Vader. Czy zachłysnąłem się tym na tyle mocno, że zdecydowanie przeginałem z imprezowaniem? Oj tak…Jednak pewnego razu, po kolejnej naprawdę grubej imprezie, Peter (Piotr Wiwczarek, lider zespołu Vader – red.) usiadł ze mną przy porannej kawie i odbyliśmy cholernie ważną rozmowę.
Sam był wtedy kolesiem w okolicach czterdziestki i chociaż rozumiał, że jestem w wieku,
w którym chcę się wyszumieć, to w naprawdę przekonujący sposób uświadomił mi sprawę absolutnie kluczową.
Chodziło o to, że rock'n'roll rządzi się pewnymi prawami, a więc nikt nie wymaga ode mnie, żebym po występie od razu szedł grzecznie do łóżka. Można – a wręcz trzeba – czerpać z życia pełnymi garściami, jednak cała sztuka polega na odpowiednim balansowaniu pomiędzy zabawą a priorytetami.
Słowem, jest czas szaleństw i czas zdrowego rozsądku, gdy człowiek nie może zbyt mocno zachlać albo zarwać nocy, bo następnego dnia nie wykona w stu procentach dobrej roboty. A ta należy się i kapeli, i ludziom, którzy przychodzą na koncerty.
Ta kawa z Peterem była bardzo, ale to bardzo cenną nauką, która ustawiła mnie na resztę życia. Pewnie, wciąż było ostre imprezowanie, ale jednocześnie uważałem, żeby moje życie nie stało się totalną jazdą bez trzymanki.
Z biegiem lat w naturalny sposób zwolniłem, bo ciało prędzej czy później zaczyna wysyłać nam sygnały. Najpierw – jakieś piętnaście lat temu – pojawiły się problemy
z kręgosłupem, nadgarstkiem i kolanem. Ale to było jeszcze nic, bo do tego, że boli to czy tamto, można się przyzwyczaić.
Największe zmiany obserwuję od jakiegoś roku: po koncertach odczuwam zmęczenie, które jeszcze niedawno byłoby nie do pomyślenia.
Tak więc nawet gdyby wciąż młody duchem człowiek planował jakieś ekstremalne szaleństwa, to potem i tak… często mu się po prostu nie chce (śmiech).
A na ile się chce nowej generacji metalowców?
Gdy poobserwujesz młodziaków na backstage'u, to zauważysz, że ewidentnie nie są rozkochani w imprezowaniu i używkach. Skąd te zmiany pokoleniowe? Nie wiem.
Może chodzi o to, że smartfony zapewniają im wystarczająco dużo bodźców? Wiesz, my przed laty bawiliśmy się niegrzecznie w świecie rzeczywistym, a oni dostarczają sobie podobnych wrażeń, przeklikując się przez Netfliksa, TikToka, jakieś strony porno
i filmiki, na których ktoś zabija kogoś?
Płynąc ku brzegowi: czy człowiek, który w świecie black metalu osiągnął już chyba wszystko, ma jeszcze jakiekolwiek marzenia zawodowe?
Kurczę, w tej "bajce" muzycznej rzeczywiście trudno podskoczyć wyżej, niż Dimmu Borgir, a więc można byłoby stwierdzić, że jestem perkusistą spełnionym.
Jednak nie ukrywam, że fantazjuję sobie o jeszcze większych budżetach i większych produkcjach, o jeszcze bardziej oszałamiających oprawach koncertów, na czele z efektami pirotechnicznymi. Wiesz, o czymś na miarę zespołu Rammstein.
Siłą rzeczy w black metalu nie jest to realne, więc kto wie, w którą stronę poniesie mnie przyszłość. Na razie sycę się tym, co jest, bo – daję słowo – gdy czasami odpalam na YouTube jakiś koncert Dimmu Borgir, no albo występ Huntera na Woodstocku, ciągle nie wierzę, że za perkusją siedzi tam jakiś chłopak z Legionowa. To chyba wciąż do mnie nie dotarło…