Józef Gawliczek – jak załatwił Gimondiemu zwycięstwo w Tour de l’Avenir

Józef Gawliczek to jeden z najlepszych górali w historii polskiego kolarstwa. W pierwszej części wywiadu opowiada o… … tym, jak przyjechał na Tour de l’Avenir bez butów; … swojej cichej przyjaźni z Felice Gimondim; … różnicach między Tour de l’Avenir i Wyścigiem Pokoju. Tour de l’Avenir nie bez kozery uchodzi za wylęgarnię kolarskich talentów – […] The post Józef Gawliczek – jak załatwił Gimondiemu zwycięstwo w Tour de l’Avenir first appeared on Kolarstwo szosowe - Tour de France, Tour de Pologne - Wiadomości sportowe - naszosie.pl.

Mar 3, 2025 - 20:17
 0
Józef Gawliczek – jak załatwił Gimondiemu zwycięstwo w Tour de l’Avenir

Józef Gawliczek to jeden z najlepszych górali w historii polskiego kolarstwa. W pierwszej części wywiadu opowiada o…

  • … tym, jak przyjechał na Tour de l’Avenir bez butów;
  • … swojej cichej przyjaźni z Felice Gimondim;
  • … różnicach między Tour de l’Avenir i Wyścigiem Pokoju.

Tour de l’Avenir nie bez kozery uchodzi za wylęgarnię kolarskich talentów – to właśnie od zwycięstwa w tej imprezie swoje wielkie kariery rozpoczynali m.in. Tadej Pogačar, Egan Bernal i Nairo Quintana. Tyle, jeśli chodzi o najnowszą historię kolarstwa, bo przecież w gronie zwycięzców Tour de l’Avenir znajdziemy także Grega LeMonda, Joopa Zoetemelka czy Felice Gimondiego. Ten ostatni swój wielki sukces osiągnął w 1964 roku, gdy na francuskich szosach spotkał reprezentację Polski z Józefem Gawliczkiem, który we Francji przeżył być może najpiękniejsze chwile swojej długiej kolarskiej kariery…

Dlaczego w ogóle został pan kolarzem?

Bo nie potrafiłem grać w piłkę! Ogląda pan mecze – wie pan, jak niektórzy piłkarze potrafią grać! Wystarczy popatrzeć na Messiego – piłka wygląda, jakby była przyklejona do jego nogi! Ja tego nie potrafiłem. Chciałem być, podobnie jak reszta chłopaków w moim wieku, jak Cieślik. Od najmłodszych lat miałem świetną kondycję. Byłem wybiegany, szybki, ale co z tego, skoro nie potrafiłem utrzymać piłki przy nodze. W kolarstwie jest podobnie – możesz mieć wiele zalet, ale bez talentu nic nie zdziałasz.

Z rowerem miałem do czynienia od zawsze – cała moja rodzina jeździła. Nie było innej możliwości. Wychowałem się na Śląsku. Byłem z wioski, z Mszany, a do szkoły chodziłem w Rybniku. To było ze 20 kilometrów różnicy, a krótko po wojnie autobusy nie kursowały, więc były dwie możliwości przemieszczania się – albo pieszo, albo na dwóch kółkach. 

Poza tym, miałem do tego smykałkę. Pamiętam, jak w 1957 roku zdobyłem swój pierwszy wyścigowy rower. Niedaleko mnie mieszkał taki trochę starszy ode mnie chłopak. Kiedyś wyszła jakaś nieduża seria szosówek i on wtedy kupił sobie jedną. Po jakimś czasie podchodzę do niego i mówię mu: “Sprzedaj mi go. Po co ci on? Przecież ja jestem od ciebie szybszy nawet na swoim zwykłym rowerze!”. Zapisałem się wtedy do klubu – LZS-u Czernica, w którym ścigałem się przez niemal całą swoją karierę.

Kiedy poczuł pan, że może coś osiągnąć w kolarstwie?

Już w 1960 roku pojechałem na swoje pierwsze Górskie Mistrzostwa Polski w Wiśle, nie miałem pojęcia, czego mogę się po sobie spodziewać. Znałem braci Gazdów – wiedziałem, że to są zawodnicy, którzy jeżdżą na Wyścig Pokoju i Wyścig Dookoła Polski. Ale jak widziałem ich podjeżdżających pod Kubalonkę, to… zauważyłem, że im jakoś dziwnie ciężko to idzie. Nie gubiłem ich jednak – za duży miałem do nich szacunek. Razem odjechaliśmy reszcie. Później kilka razy postanowiłem sprawdzić, czy dadzą radę jechać szybciej i za każdym razem słyszałem: “Chłopaku, gdzie ty się spieszysz?!”

W końcu nie wytrzymałem. Po trzecim okrążeniu (a okrążeń było 10 czy 11) uciekliśmy od nich we dwójkę z Ryśkiem Zapałą. Niestety złapałem gumę – musiałem sobie sam zmieniać dętkę i szanse na dobry wynik przepadły, ale ja wiedziałem już, że mogę być naprawdę dobrym zawodnikiem.  

I szybko zaczął pan ścigać się w największych amatorskich wyścigach. Już w 1961 roku po raz pierwszy wystartował pan w Tour de l’Avenir…

To była duża rzecz, ale ja może zacznę od tego, że zawsze bardzo współczułem swoim starszym kolegom. Końcówka lat 40. i lata 50 to był okres, w którym wyjazdy na zachodnie wyścigi właściwie nie wchodziły w grę. Zawodnicy kisili się w kraju, w swoim gronie, a potem jechali na mistrzostwa świata i nawet ich ukończyć nie mogli, ponieważ nie byli objeżdżeni na najwyższym poziomie. To wszystko działo się stopniowo. W pierwszym Wyścigu Pokoju wystartowali praktycznie tylko Polacy i Czechosłowacy [niezupełnie – zarówno na trasie z Pragi do Warszawy, jak i z Warszawy do Pragi, najlepsi byli Jugosławianie, ale warto zauważyć, że wystartowali w nich jedynie reprezentanci 6 krajów – przyp. BK]. 

W Polsce prawdziwe kolarstwo zaczęło się mniej więcej w 1956 roku, gdy Wyścig Pokoju wygrał Staszek Królak. Wtedy zaczął istnieć jakiś system szkolenia, zaczęły powstawać kolarskie imprezy, a wielu chłopaków zapragnęło pójść w jego ślady. To był prawdziwy przełom, dzięki któremu na początku lat 60., gdy zaczynałem się ścigać, kolarstwo w naszym kraju wyglądało już całkiem poważnie. Bardzo dużą imprezą był już także Wyścig Pokoju od wielu lat startowali tam Niemcy z NRD, których nie było podczas pierwszej edycji. Po nich dołączyli Rosjanie (bo to przecież oni rządzili naszą częścią Europy) i kilka krajów zachodnich, w tym Francuzi, którym też zależało na dobrym wyniku…

My też zaczęliśmy jeździć do Francji. W 1961 roku Francuzi zaczęli organizować Tour de l’Avenir. Postanowili zrobić Wyścigowi Pokoju konkurencję, ale prawdę mówiąc nie mieli szans. Komuniści mieli swoje olbrzymie wady, nie podobał mi się tamten system, ale uważam, że akurat Wyścig Pokoju im wyszedł. Bywałem za granicą na wielu zawodach– żaden z nich nie był tak dobrze zorganizowany, jak ten i dlatego Brytyjczycy i Francuzi lubili tutaj przyjeżdżać. 

Numery, z którymi Józef Gawliczek startował podczas Tour de l’Avenir fot. Bartek Kozyra

Na czym polegała ta świetna organizacja? Na jakości hoteli?

Hotele akurat były raczej słabe – Polska wciąż odbudowywała się po wojnie, więc organizatorzy nie byli w stanie zapewnić nam zakwaterowania w luksusach, dlatego spaliśmy po internatach. W pełni rekompensowała nam to jednak oprawa wyścigu – tłumy ludzi na stadionach i na trasie, to było coś niesamowitego. Gdy dojeżdżaliśmy do granicy, przy drogach były niesamowite tłumy. 

Do dziś pamiętam swój pierwszy start w Wyścigu Pokoju – to było w 1963 roku. Jadę swój pierwszy etap i byłem zszokowany. Przy trasie praktycznie cały czas jechaliśmy w szpalerze ludzi. Wszędzie widziałem kibiców z transparentami. Stadion, na którym kończył się etap, był szczelnie wypełniony. Naprawdę nie mieściło mi się to w głowie. Po wszystkim podjechałem do jednego z kolegów z drużyny i powiedziałem mu: 

– Niewiarygodne, skąd tu się wzięło tyle ludzi?

– Józek, lepiej się przyzwyczajaj. Tak jest tutaj zawsze! – usłyszałem tylko w odpowiedzi. 

Nie mylił się, bo rzeczywiście tak było zawsze. Ludzie czasami wyglądali, jakby chcieli przenosić na własnych rękach autobusy, którymi jechaliśmy. Do dziś pamiętam, jak jadąc z jednego miasta do drugiego, nasz pociąg został zablokowany przez kibiców. Każdy chciał pogratulować, dać kwiaty, dotknąć nas… dla mnie to była niesamowicie piękna impreza. Czuliśmy, że jesteśmy ważni dla tych ludzi. To dawało nam olbrzymią motywację. Do tego za każdym razem można było liczyć na organizatorów, odpowiednią oprawę. Czuć było, że bierze się udział w wielkim święcie.

Na Tour de l’Avenir było trochę inaczej, także dlatego, że dla Francuzów najważniejszym kolarskim wyścigiem było Tour de France. Z Tour de l’Avenir był także ten problem, że my jako drużyna… nie mieliśmy się jak dogadać z sędziami, z organizatorami, z kimkolwiek. Nikt nie mówił po francusku, nikt nie umiał po angielsku. Rosyjski był całkowicie nieprzydatny, bo my tam byliśmy jedyną drużyną ze wschodu!

Czyli byliście zdani tylko na siebie?

Tak, chociaż może ja jako rodowity Ślązak rozumiałem trochę po niemiecku, dzięki czemu od czasu do czasu byłem w stanie dowiedzieć się od kogoś jakiejś podstawowej informacji. Dopiero później, jak już wyjeżdżałem na kolejne wyścigi, złapałem trochę obcych języków, choć teraz niewiele niestety z tego pamiętam. To, jak mówiłem z boku na pewno wyglądało bardzo śmiesznie, ale ja byłem w stanie się trochę dogadać nawet z Francuzami.

Trudno było nam się porozumieć, ale jeszcze trudniej było jeździć po tych górach, które tam są. Na pierwsze Tour de l’Avenir pojechaliśmy w 1961 roku. Byłem wtedy jeszcze bardzo młodym kolarzem, miałem 22 lata, ale już wtedy widziałem, że pod górę idzie mi lepiej niż rywalom. A potem przyszło to Tour de l’Avenir i wszystko się zmieniło, ponieważ rywale byli bardzo mocni, a podjazdy bardzo wymagające. Odnalazłem swój rytm dopiero w drugiej części wyścigu. To był 3. lub 4. etap. Jechaliśmy pod górę. Nie wyglądała na szczególnie stromą, ale za to była wyjątkowo długa. Upływały kolejne kilometry, a nas w grupie pozostawało coraz mniej. Gdy było nas już tylko 12, zacząłem czuć, że jest mi bardzo ciężko. 

Niestety, przed nami wciąż pozostawało jeszcze aż 5 kilometrów! Nie było szans, żebym dojechał do mety w tamtej grupie, dlatego odpuściłem. Uznałem, że przesadny upór mógłby mieć bardzo złe skutki. Prędzej czy później musiałbym zostać z tyłu, a całkowicie wyczerpany mógłbym mieć problem z tym, by zmieścić się w limicie czasu, który tam wtedy obowiązywał. Zresztą już pierwszego dnia wyścigu, gdzie wcale nie było wielkich podjazdów, a jedynie seria pagórków, wykluczył on z dalszej rywalizacji aż 5 spośród moich 6 kolegów z kadry.

Do mety dojechałem, a moja strata na koniec wcale nie okazała się taka duża. Wtedy uwierzyłem w swoje możliwości i później, na etapie z podjazdem pod Tourmalet poszło mi zdecydowanie lepiej. We Francji było wiele trudniejszych podjazdów, ale legenda Tourmalet robiła na mnie ogromne wrażenie, tym bardziej, że ja takich gór jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem! Mimo wszystko utrzymałem się w czołówce. Nie byli w stanie mnie zgubić. Niestety, nie udało się to także mnie, więc później miałem kłopoty. Zawsze zjeżdżałem zdecydowanie gorzej niż podjeżdżałem, dlatego na zjeździe bardzo się męczyłem, ale ostatecznie mi się udało! Utrzymałem się z nimi i już to był dla mnie wielki sukces, dlatego nieszczególnie smuciłem się, gdy na finiszu okazało się, że przyjechałem do mety jako ostatni z naszej grupy. I tak byłem piąty!

Kilka lat później poszło panu zdecydowanie lepiej. Wygrał pan jeden z etapów i zajął 6. miejsce w klasyfikacji generalnej!

To było w 1964 roku, gdy po trzech latach wróciłem na trasę tego wyścigu. A mogło być jeszcze lepiej, ponieważ ja przyjechałem do Francji bez butów! Przekomarzałem się wtedy ze swoim najlepszym kolegą z szosy, Frankiem Surmińskim:

– Franek, wszystko przez ciebie!  – mówiłem mu. – Miałeś na swoim łóżku taki bałagan, że ubrania, które z niego pospadały, przykryły moje buty!

Gdy powiedziałem o całej sytuacji prezesowi Gołębiewskiemu, wściekł się na mnie – aż piana leciała mu z ust, bo wiązał z tym moim startem olbrzymie nadzieje. Ale to był kapitalny człowiek, który tak szybko jak wpadał we wściekłość, potrafił się uspokoić. Potrafił też postawić na swoim: – Masz tutaj swoją dietę na wyjazd – powiedział mi. – Pójdziesz teraz do sklepu i za nią kupisz sobie nowe buty.

To wszystko kosztowało mnie mnóstwo nerwów, ale udało mi się te buty kupić. Niestety one były inne niż te moje. Miały płytsze rowki, przez co często mi się wypinały. Jestem przekonany, że gdyby nie to, nie przegrałbym później koszulki najlepszego górala, a i nie skończyłoby się na tylko jednym wygranym etapie. Ja dwa razy przegrałem finisze dlatego, że na ostatnich metrach wypięła mi się noga. Tak samo przegrałem kilka premii górskich, bo część z nich kończyła się płaskim odcinkiem. Za każdym razem, gdy trzeba było porządnie przyspieszyć, miałem problemy. To nie tak, że innym podobne sytuacje się nie zdarzały – wtedy buty nie były takie same jak teraz, że są bloczki, które wpinają się i wypinają, kiedy tylko się chce. Ale te buty, w których zwykle jeździłem, prawie nigdy mi się nie wypinały – te nowe wypinały się bardzo często.

Na szczęście tak czy inaczej poszło mi tam świetnie tak samo jak reszcie kadrowiczów. Gdybyśmy rzeczywiście dostali te pieniądze, które tam wtedy uzbieraliśmy jako drużyna… Niestety, tu nie było tak, jak na Wyścigu Pokoju, że zawodnicy dostawali te pieniądze do ręki. Tu, podobnie jak w Belgii, cały przelew szedł na konto związku, który rozliczał się z nami później. Zazwyczaj dostawaliśmy w końcu te pieniądze, ale tu było trochę inaczej. Ja zawsze bardzo pilnowałem tych finansowych spraw. Nie dawałem się łatwo oszukać. Dlatego robiłem notatki i liczyłem sumę nagród, która nam przysługiwała.

Dzięki temu wiedziałem ile pieniędzy powinniśmy dostać od działaczy, więc gdy po Tour de l’Avenir poszliśmy do kina i po drodze mijaliśmy salon Volkswagena, kazałem się kolegom zatrzymać, pokazałem palcem na Garbusy i powiedziałem im: “Widzicie te samochody? One są po 5 tys. franków, a my wygraliśmy 15 tys. Stać nas na trzy Volkswageny!”. W Polsce Garbusy kosztowały 200 tysięcy złotych, co w moim rozumowaniu oznaczało, że powinniśmy dostać 600 tysięcy złotych. Każdy z tej szóstki, która przyjechała do Francji powinien dostać 100 tysięcy. A wie pan, ile dostaliśmy?

Po prawej stronie buty Józefa Gawliczka, w której wygrał Tour de l’Avenir, po drugiej – te lepsze, w których jeździł zazwyczaj fot. Bartek Kozyra

Ile?

4 tysiące 200 złotych. Byłem bardzo zły. Od razu zadzwoniłem do prezesa Gołębiewskiego, pojechałem do niego do Warszawy i zacząłem się go pytać: “Co, zły wynik przywieźliśmy? Wygrałem etap, dopiero na ostatnim etapie straciłem koszulkę górala! Czy naprawdę zasłużyliśmy na to, żeby tak państwo polskie nas potraktowało? Żeby tak nas okradło?”.

Na szczęście dla prezesa Gołębiewskiego nie było rzeczy nie do załatwienia. To był wspaniały człowiek, który znał się z każdym. My nie umieliśmy mówić w żadnym języku, a on płynnie dogadywał się po francusku z działaczami UCI, którzy podchodzili do niego z ogromnym szacunkiem. Dzięki temu ostatecznie dostaliśmy tyle pieniędzy, że nie mogliśmy narzekać.

To dobrze, ponieważ faktycznie należała wam się solidna premia. Tym bardziej biorąc pod uwagę to, kto w tym Wyścigu Pokoju jechał. Wygrał Felice Gimondi, który rok później wygrał Tour de France. Drugi był Lucien Aimar – zwycięzca Tour de France 1966, a kolejne miejsca zajmowali następni zawodnicy, którzy później zrobili przynajmniej solidną karierę w zawodowstwie. Pan w tym gronie zajął 6. miejsce.

Przecież Gimondi tamten wyścig wygrał dzięki mnie!

Jak to dzięki panu?

Normalnie! Od samego początku polubiliśmy się z Włochami. Gdy tylko przyjechaliśmy na start, zaczęli krzyczeć: “Ehi, Polacchi, kurwa!”* I siadają z nami! Nie rozumieliśmy się w ogóle, ale szybko poczuliśmy do siebie sympatię i trzymaliśmy się razem – nie tylko na szosie, ale i poza nią. Często sobie pomagaliśmy.

*Być może Włochom słowo “kurwa” kojarzyło się z występującym w ich języku słowem “curva”, które oznacza zakręt lub łuk. Często właśnie od słowa “curva” zaczynają się nazwy trybun piłkarskich stadionów, stąd np. najbardziej rozpoznawalna część San Siro nosi nazwę “Curva Sud”. Być może to skojarzenie było dla Włochów wystarczającym powodem, by nawiązać z Polakami nić porozumienia (o ile można tak powiedzieć w sytuacji, gdy żadna strona nie rozumiała, co mówi druga!)

Pamiątkowy proporczyk za zwycięstwo etapowe Tour de l’Avenir fot. Bartek Kozyra

Dlaczego tak było? Dlaczego tak entuzjastycznie zareagowali na wasz widok? Znaliście się wcześniej?

Nie. Nie mam też pojęcia z czego ta ich reakcja wynikała, bo oni nigdy nam tego nie wytłumaczyli. Zresztą, nawet gdyby chcieli, nie mogli tego zrobić, bo ani my nie znaliśmy włoskiego, ani oni polskiego. 

W każdym razie, szybko okazało się, że to my z Gimondim najlepiej radzimy sobie na podjazdach. Gdy przychodziły góry, kolejni zostawali z tyłu, aż w końcu na czele pozostawała już tylko nasza dwójka. Gdy przychodziło do premii górskiej, pytałem go czasami: “Felice, finisz” – on tylko kręcił głową. Jego nic nie interesowało – tylko to, żeby wygrać cały wyścig. I dobrze, bo mnie jeszcze bardziej niż klasyfikacja generalna, interesowała klasyfikacja górska.

Uwielbiałem tego człowieka, był niesamowicie sympatyczny. Imponowało mi też to, jak sobie radził w płaskim terenie – gdy wychodziliśmy na zmiany ja prowadziłem 500 metrów, a on 2 kilometry i wcale nie wyglądał na zmęczonego! Pewnie to dlatego, że był znakomicie zbudowany*. 

*Rzeczywiście, jeśli wierzyć Pro Cycling Stats, w czasach kariery Felice Gimondi mierzył 181 cm wzrostu i ważył 78 kg. Był więc cięższy zarówno od Eddy’ego Merckxa i Rogera De Vlaemincka – dwóch najlepszych klasykowców tamtych czasów. Rzecz jasna jeszcze korzystniej wypadał w porównaniach z góralami, z którymi rywalizował najczęściej.

Wcześniej powiedział pan, że Gimondi wyścig wygrał dzięki panu. Jak to się stało?

W samej końcówce. Liderem był wtedy Francuz Aimar albo Hiszpan Garcia, nie pamiętam dokładnie. Gimondi miał do niego wyraźną stratę, ale przed startem ułożyłem strategię, która mogła dać mu szansę na zwycięstwo. Tłumaczyłem mu, na ile potrafiłem, używając jakichś gestów i pojedynczych słów w różnych językach, że na początku atakujemy my, Polacy. Wtedy miał zostać w grupie i dojechać do nas dopiero później, gdy nadarzy się odpowiedni moment. Obiecaliśmy mu, że będziemy nadawać takie tempo, żeby był w stanie to zrobić, a potem pomożemy mu wypracować odpowiednią przewagę.

On to zrozumiał, a gdy rozpoczął się wyścig, rzeczywiście udało nam się odjechać. Powiem szczerze, że długo trzeba było na niego czekać. Trochę się niecierpliwiliśmy. Przez moment myśleliśmy nawet, że nic z tego naszego planu nie będzie, a Felice przegra klasyfikację generalną, ale w końcu Franek Surmiński postukał mnie po ramieniu.

– Ej, patrz! – mówi mi.

– Co się dzieje? – pytam

Popatrz no, tam, za nami, Felice jedzie!

Jak tylko go zobaczyliśmy, od razu prawie stanęliśmy, żeby mógł do nas szybko dojechać. Kolejne kilometry pokonaliśmy już wspólnie. Bardzo często prowadził nas on, ale gdy tylko czuł, że traci siły, krzyczał tylko: “Ej, Joseph!”. Gdy dojechaliśmy do mety, wiedzieliśmy już, że będzie liderem i uściskaliśmy się serdecznie. Ja też miałem powody, żeby się cieszyć, bo to dzięki tej ucieczce wskoczyłem na 6. miejsce w “generalce”! Ach, przykro mi było, gdy ten wyścig się kończył. Polubiliśmy się i szkoda mi było, że musimy się pożegnać.

Zobaczyliście się jeszcze?

Rok później znów przyjechałem na Tour de l’Avenir i znów spotkałem Felice Gimondiego. Był już wtedy zawodowcem, ale Tour de l’Avenir rozgrywano wówczas jeszcze w tym samym terminie i w tych samych miastach, co Tour de France.

Tym razem miałem swoje buty, ale niestety znów nie dopisało mi szczęście. Tym razem mieliśmy wypadek samochodowy. W drodze na któryś z etapów samochód, którym jechaliśmy wyjechał z drogi podporządkowanej tak, że zderzył się z ciężarówką, która nie zdołała wyhamować i w nas wjechała. Skończyłem ze złamaną ręką i tylko cieszyłem się, że nie złamałem nogi, która też trochę oberwała.

Następnego dnia skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy się na metę etapu Tour de France. Tam był wtedy tłum ludzi – myślałem, że nic nie zobaczymy, ale dopisało nam szczęście. Akurat znaleźliśmy jakąś lukę i udało nam się przejść aż do samej drogi, 20 metrów za linią mety. Gimondi nie wygrał tamtego etapu, ale miał już koszulkę lidera. Zobaczył mnie od razu po ukończeniu etapu i pojechał prosto w moim kierunku. Niesamowicie żałuję, że nie mam zdjęcia, jak wtedy z nim stoję. To by była wspaniała pamiątka, ale wtedy niestety nie było takich telefonów jak teraz i zrobienie sobie zdjęcia nie było taką prostą sprawą. Dogadać się nie umieliśmy, ale nasz uścisk był bardzo przyjacielski.

Później widziałem się z nim czasami podczas wyścigów, ale żałuję, że nie odwiedziłem go nigdy we Włoszech. Kilka razy myślałem, żeby tam do niego pojechać, ale nigdy mi się to nie udało. Budowałem powoli swój warsztat samochodowy i nigdy nie miałem ani czasu, ani pieniędzy na takie wyprawy…


Tour de France 1965 nie było dla Józefa Gawliczka ostatnią okazją do spotkania się z wielką kolarską gwiazdą. Z samym Felice Gimondim mógł zetknąć się jeszcze choćby podczas mistrzostw świata w Nurburgringu z 1966 roku, ale na tym nie koniec. Kilka lat później, w Austrii, miał bowiem okazję rywalizacji z Joopem Zoetemelkiem, gdy zwycięstwo odebrał mu tylko pech w końcówce. O tym wszystkim będziecie mieli jednak okazję przeczytać dopiero za tydzień, w drugiej części wywiadu.

Zobacz inne wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Marek Leśniewski – długa droga do zawodowstwa 

Tomasz Marczyński – 60 minut z Loco

Janusz Kowalski – Szybszy od Pogačara

Janusz Kowalski – opowieść o niewykorzystanym potencjale

Przemysław Niemiec – Droga do Giro

Przemysław Niemiec – W kolarskim raju

Lech Piasecki – zanim został zawodowcem

Lech Piasecki: „Saronni dał mi zwycięstwo, Anquetil je odebrał”

Włodzimierz Rezner – złotousty sobowtór Merckxa cz. 1

Włodzimierz Rezner – złotousty sobowtór Merckxa cz. 2

Czesław Lang – Igrzyska, które spełniły marzenia

Czesław Lang – Tour de Pologne. Nowy początek

Czesław Lang: „Cavendish żałował, że przyjechał tu tak późno”

Benedetti – Polak z Włoch. Pomocnik, który stał się legendą

Bartosz Huzarski – od Wyścigu Pokoju do wielkich tourów

Boska komedia Marka Rutkiewicza – cz. 1 Niebo

Boska komedia Marka Rutkiewicza cz. 2 Piekło

Boska komedia Marka Rutkiewicza cz. 3  Czyściec

Paweł Poljański: „Contador często się na nas wkurzał”

Paweł Poljański – pomocnik z wyboru 

Piotr Wadecki – twardziel i lokator „Kanibala”

Jan Jankiewicz – Z toru na szosę

Jan Jankiewicz – z szosy na tor

Krzysztof Sujka: „Rywal powiedział: dla mnie to ty jesteś mistrzem”

Krzysztof Sujka: „Mam tylko jedno niespełnione marzenie…”The post Józef Gawliczek – jak załatwił Gimondiemu zwycięstwo w Tour de l’Avenir first appeared on Kolarstwo szosowe - Tour de France, Tour de Pologne - Wiadomości sportowe - naszosie.pl.