Herezja materializmu, czyli ile kosztuje dusza człowieka

Na piąty odcinek cyklu PCh24.pl o „nowoczesnych herezjach” zapraszają ks. prof. Piotr Roszak i Tomasz D. Kolanek. Kliknij TUTAJ i zobacz wszystkie opublikowane w tej serii rozmowy „Przesąd materializmu twierdzi, że człowiek nie ma duszy, że nie ma przyszłego życia oraz że człowiek nie ma innego przeznaczenia niż zwierzęta. Odarty w ten sposób z ducha […] Artykuł Herezja materializmu, czyli ile kosztuje dusza człowieka pochodzi z serwisu PCH24.pl.

Kwi 12, 2025 - 06:57
 0
Herezja materializmu, czyli ile kosztuje dusza człowieka

Na piąty odcinek cyklu PCh24.pl o „nowoczesnych herezjach” zapraszają ks. prof. Piotr Roszak i Tomasz D. Kolanek.

Kliknij TUTAJ i zobacz wszystkie opublikowane w tej serii rozmowy

„Przesąd materializmu twierdzi, że człowiek nie ma duszy, że nie ma przyszłego życia oraz że człowiek nie ma innego przeznaczenia niż zwierzęta. Odarty w ten sposób z ducha człowiek najlepiej opisany być może nie jako stworzenie uczynione na obraz i podobieństwo Boga, ale jako psychoanalityczna torba z fizjologicznym libido, czy jako mechanizm odpowiadania na bodźce”, pisał w książce „Wojna i rewolucja” abp Fulton Sheen definiując herezję „materializmu”. W jaki sposób materialiści doszli do wniosków opisanych przez amerykańskiego hierarchę?

Wydaje mi się, że takie przekonania jak materializm rodzą się zasadniczo z redukcjonizmu, który polega ogólnie rzecz biorąc na tym, że bardzo skomplikowaną rzeczywistość sprowadza się do jej najważniejszych czynników czy przejawów, a potem pracując na nich stara się dojść do prawideł i reguł, a więc ująć obserwowane działania w formę praw. Trzeba pamiętać, że takie uproszczenie choć przydatne metodologicznie, to ma swoje ograniczenia, pomija istotne wymiary rzeczywistości, których po prostu nie bierze pod uwagę. Z tego w konsekwencji wynika, że traktuje się wówczas np. człowieka na wzór maszyny, a przez to nie uwzględnia się jego duchowych wymiarów – np. duszy – uważając, że zasadniczo do opisania człowieka wystarczy materia. Ale na tej bazie wielu niestety wyprowadza nieuprawniony wniosek, że, że nie jesteśmy niczym więcej niż materią, może jedynie lepiej zorganizowaną od płazów czy gadów. A choć oczywiste jest istnienie wielu duchowych zachowań człowieka, to traktuje się je wówczas jako epifenomen materii, coś w gruncie rzeczy materialnego, choć my mamy jedynie ewentualnie złudzenie istnienia duchowości, gdyż myli nas percepcja. To w gruncie rzeczy pewna ślepota na wymiary rzeczywistości, które wymykają się materialistycznym narzędziom poznania.

Oczywiście materializm istniał w starożytności i nie spotkał się z wielkim przyjęciem wśród ówczesnych, gdyż niewiele tłumaczył i bardzo zawężał poznawczo. Myślenie w stylu: „naciśnij tu, wyskoczy coś tam”, choć efektowne, nie jest efektywne, gdyż wiele aspektów pomija. Człowiek posiada cielesność czy materialność, ale nie jest samą cielesnością. Takie myślenie to odprysk tzw. brzytwy Ockhama, która w wersji popularnej twierdziła, że nie należy mnożyć bytów, to znaczy chodziło o styl myślenia, w którym bierzemy pod uwagę nie wszystko, ale pewne wybrane, najważniejsze kwestie rzutujące na poznanie.

Sytuacja zmienia się w nowożytności, gdy zaczyna dominować paradygmat wszechświata już nie jako „organizmu” czy ciała żywego, ale przypominającego maszynę – to wówczas rodzi się mechanicyzm, a uwaga skupia się na zewnętrznym opisie świata. O ile dawniej badano świat w oparciu o klasyczne cztery przyczyny wypracowane przez Arystotelesa, a więc przyczynę sprawczą, materialną, formalną i celową, to po oświeceniu zostaną jedynie dwie przyczyny: sprawcza i materialna. Badanie ma się zawęzić do tego co widać… rzeczy duchowe pozostać mają w domenie filozofii i teologii. Może są, może nie – nie będzie się ich badało, gdyż wykluczone zostają z zakresu dociekania prawdy. W dusze można co jedynie „uwierzyć”. Paradoks, bo skoro źródłem godności człowieka jest dusza, to zapomnienie o duszy w prosty sposób prowadzi do gorszego traktowania człowieka, czego dowodem są totalitaryzmy XX wieku, komunizm i faszyzm.

Trzeba przyznać, że dziwna ta niekonsekwencja materialistów – wielu rzeczy nie widać wprost, ale przecież są, np. grawitacja, którą odkrywa się – nie mówię już o tym jak długo trwały dywagacje czym tak naprawdę jest – po skutkach jakie czasem boleśnie dają o sobie znać, gdy człowiek upada na ziemie…

Ja widzę w tym wszystkim starą pokusę jednowymiarowości, która odżywa także dziś – wielu przecież uważa, że człowiek to jedynie materia, wyrazem tego mogą być twierdzenia neuronaul w wersji radykalnej, iż człowiek to nic więcej niż garść neuronów, które o wszystkim z góry decydują. Taka jednowymiarowość jest istotnie głównym problemem – dobrze to oddał jeden z autorów w wizji tzw. ‘płaszczaków’, żyjących jedynie w dwóch wymiarach i nie mających wyobrażenia, ze istnieje trzeci wymiar…opowiadanie im o tym, co poza dwoma wymiarami, jak opowiadanie materialistom o duszy, budzi uśmiech i niezrozumienie…

Materialiści głoszą, że sensem życia jest poprawa za wszelką cenę sytuacji materialnej; że niedostatek jest główną przyczyną nieszczęść i niespełnienia w życiu, oraz że obfitość dóbr jest najpewniejszą gwarancją pokoju i szczęścia. Skoro to wszystko jest takie proste to dlaczego nigdy nie zadziałało?

Bo to nie jest dobra recepta, nie rozwiązuje zasadniczych problemów, gdyż sprowadza człowieka tylko do jednego wymiaru, materialnego i tam upatruje jego spełnienia. Jeśli się taki cel materialny postawi człowiekowi, to skupi się jego uwagę na zabieganiu i gonieniu za takimi sprawami, a nie innymi. Trzeba go czymś zająć… dziś takie zajmowanie człowieka wszystkim, byle nie jego duszą i wiarą, są przecież na porządku dziennym. To jest walka nie wprost z chrześcijaństwem… jak z niektórymi świątyniami, których może zniszczyć się nie da, usunąć się nie da, ale można zasłonić innymi budynkami, oszpecić, aby w krajobrazie nie było dostrzegalne.

Poza tym, jak to od starożytności wytykano materializmowi, on nie może być sam dla siebie kryterium. Nie wystarczy po prostu gromadzić rzeczy jak się składa w jedno miejsce jakieś klocki, nie ważne „co”, byle dużo… aby to miało sens muszą być uporządkowane według jakieś zasady, która oceni co jest ważniejsze od drugiego. A jeśli są porządkowane, to znaczy, że wedle czegoś więcej niż samej materii… Nie dziwi więc, że badania nad sensem życia – jakie życie uważamy za sensowne – jednoznacznie pokazują, że sens nie tkwi w rzeczach, ale w osobie, spójności jej życia, odkrywaniu znaczenia egzystencji, czyli jego celu, a nie jedynie biologicznego przetrwania.

Poza tym, zauważmy jeszcze jedno: w tym jednak podejściu herezji materializmu kryje się myślenie magiczne, które wyraża się w przekonaniu, że człowieka da się szybko zmienić przez okoliczności, że to one rozstrzygają o losie człowieka. Zmieni się człowiek, jak będzie miał np. więcej pieniędzy, większe mieszkanie… Wszyscy staną się aniołami jak będą mieli wszystkiego pod dostatkiem, a staną się złymi, gdy dotknie ich jakiś brak. Historia pokazuje, że święci jednak nie byli tymi, którzy opływali we wszystko, a źli nie są powiązani jedynie z najbiedniejszym. Przypominają się przestrogi Ojców Kościoła przed niebezpieczeństwem bogactw, czy współczesne, podobne ostrzeżenia przed syndromem tłustego kota, któremu nie chce się nic robić.

Ale nazywam to „magicznym” myślenie, gdyż w gruncie rzeczy ciągle chodzi o przekonanie, że zmiana okoliczności zewnętrznych przełoży się automatycznie na zmianę wewnętrzną, a jednak kierunek zmiany jest inny, od wewnątrz na zewnątrz. Chrystus na to wskazywał w dyskusji z faryzeuszami, gdy zwracał im uwagę, że dbanie o czystość kubka nie jest automatycznym poprawieniem czyjegoś statusu moralnego, choć może być wyrazem czegoś, co płynie z nawróconego serca. Takie skupianie na okolicznościach, a nie na działaniu samego człowieka, jest duchowo niebezpieczne, gdyż wprowadza w to, co św. Josemaria Escriva nazywaał „mistyką gdybania”: gdybym był kimś innym, to wtedy byłbym lepszym człowiekiem, albo: gdybym miał inną rodzinę, byłbym lepszym, gdyby miał inne wykształcenie, inny panował klimat… etc.

Czy Kościół jest przeciwny poprawianiu sytuacji materialnej, jak głoszą materialiści powołując się na wyrwane z kontekstu fragmenty Ewangelii?

Wręcz przeciwnie, staranie się o poprawę bytu jest wymogiem zdrowo rozumianej Ewangelii, ale nie może zastąpić innych, ważniejszych kwestii i „oślepić” człowieka, który gdy uczyni z tego program życia – poprawić jedynie swój byt! – może pominąć dużo ważniejsze rzeczy. Może to jedna z ulubionych strategii Złego: zamiast obrzydzać wprost dobro i człowieka zniechęcać do sięgania po nie, wystarczy zająć człowieka mniej istotnymi sprawami, a wtedy nie zauważy i nie wybierze tych najważniejszych.

Z perspektywy chrześcijańskiej, troska o poprawę sytuacji materialnej jest zawsze środkiem, a nie celem – żeby wzrastać w cnotach, w dobrych czynach potrzebne są odpowiednie okoliczności, w tym również te materialne. Trzeba o nie zadbać, tak jak przygotowujemy pokój na spotkanie albo miejsce pracy. Nie jest to cel sam w sobie, jak ktoś mający napisać cos ważnego, będzie skupiał się na otoczeniu biurka i nigdy nie napisze co trzeba. Ale dbanie o odpowiednie warunki materialne jest częścią Katolickiej Nauki Społecznej jako drogi realizowania dobra wspólnego.

Dlatego zajmowanie się podnoszeniem jakości życia musi szanować priorytety, hierarchie ważności, a ta jest możliwa do ustanowienia, gdy znamy ostateczny i główny cel życia człowieka. Wtedy dobierzemy właściwe narzędzia… pomijając już kwestię nakazu Bożego z Księgi Rodzaju, aby rozwijać stworzenie („czyńcie sobie ziemie poddaną”, por. Rdz 1,28) – na zasadzie: dokończ to co Ja Bóg zacząłem, warto pomyśleć o celu wszechświata stworzonego przez Boga. Mówimy o tym w kategoriach „nowego stworzenia”, nowej ziemi, która narodzić się ma ze „starej”, przez co wartość historii i każdego czynu jest ogromna. Tomasz z Akwinu gdy tłumaczył słynne porównanie Jezusa, ze u nas nawet włosy na głowie są policzone (por. Mt 10,30), to odnosił to do pytania co przetrwa sąd ostateczny, zauważając, że włos to symbol najmniejszej nawet dobrej rzeczy, która nie pozostanie bez nagrody, a wysiłek włożony w rozwój stworzenia Bożego będzie podstawą dla „nowego stworzenia”, które nie będzie ponownie stworzeniem z niczego (łac. ex nihilo), ale przemianą już istniejącego (łac ex vetere).

Abp Fulton Sheen zwracał uwagę, iż „nieszczęście człowieka wypływa z utraty celu i motywacji w życiu, co z kolei wynika z wyparcia istnienia duszy”. Dlaczego istnienie duszy jest nie do przyjęcia dla heretyków głoszących materializm?

Podejrzewam, że ta niechęć do wspominania o duszy i zastępowania tego terminu wszelkimi innymi, bierze się z wielu powodów. Z jednej strony ta dziwna awersja może mieć źródło w tym, że istnienie duszy rozbija świat materialistów, pokazuje im ogromny „wyłom” jaki wprowadza dusza jako forma ciała, ożywiająca to ciało. To rodzi lawinę kolejnych pytań o niematerialne cechy, działania jak np. intencjonalność… Z drugiej strony, sama wzmianka o duszy budzi pewne wspomnienia, nawiązania do długiej tradycji filozoficznej i religijnej, od której nowe herezje chcą się odciąć, bo choć tak naprawdę rozwój i „reforma” zawsze wiązała się z powrotem do „formy”, powrotem do źródeł, które inspirują na nowo – jak to było np. w renesansie – to dziś absolutnie nie o to chodzi, aby wracać i mierzyć się z odwiecznymi pytaniami ludzkości o cel życia na ziemi, nieśmiertelność, Boga, tylko chodzi o skarłowacenie człowieka, ma żyć wyimaginowanymi problemami jak się do kogoś zwracać, gdy jednego dnia „czuje się” kobietą, a innego mężczyzną lub „ono”… jeśliby zaś przyznaliby, ze istnieje dusza, która jest źródłem tożsamości, kształtuje ciało i nasze zachowania, że jako zasada duchowa jest niematerialna, to naprawdę otwiera szereg pytań, które zawsze nie tylko prowadziły do odkrycia wiary, ale niejako przy okazji rozwijały kulturę. Dlatego chyba obawa przed takim pytaniem jest tak wielka, że robi się wszystko, byle nie nawiązywać do zasadniczych pojęć. Po prostu, dusza kojarzy im się i kieruje rozważania w stronę religii, stąd próba wymazania tego słowa ze słownictwa codziennego.

To nie pierwszy raz, takie próby były już w historii. Próbowano w pewien sposób „obśmiać” temat duszy, a przecież to istotna kategoria filozoficzna, o której pisali wielcy filozofowie i mająca odpowiedniki w Biblii. Takie pytania jak „ile waży dusza”, choć zadawane z intencją ośmieszenia, pokazywały jednak, że niektórzy nie odrobili lekcji i pozostawali na stereotypach, a nie na pogłębionym rozumieniu.  

Trzeba zaznaczyć przy tej okazji, ze przyjmowanie istnienia duszy nie oznacza bezkrytycznego przyjmowania wszystkich kulturowych skojarzeń. Potrzebne jest zawsze w tym kontekście oczyszczanie z uproszczeń w ujmowaniu duszy, a temu może pomóc rozczytanie się w tekstach św. Tomasza z Akwinu i coraz głębsze rozumienie duchowości człowieka, odzyskanie metafizycznego wymiaru w religii, wbrew próbom – podejmowanym od epoki oświecenia – sprawienia, aby religia zajmowała się jedynie moralnością, a i to jak wiemy dzisiaj jest poważnie kwestionowane. Religia, zwłaszcza katolicka, wnosi całościowe spojrzenie na świat, otwiera go na nadprzyrodzoność, wbrew materializmowi.  

Największe frustracje w życiu nie mają charakteru ekonomicznego. Wielokrotnie słyszeliśmy, że ludzie, którzy mają bogactwo są bardziej nieszczęśliwi niż ludzie, którzy mają znacznie mniej pieniędzy, majątku od nich. Nie chcę przez to powiedzieć, że bogactwo czyni człowieka nieszczęśliwym. Raczej chodzi mi o to, że złoto nie rozwiąże wszystkich problemów, o czym Kościół przypomina od dwóch tysięcy lat, prawda?

Tak, to dobra diagnoza sytuacji, bo istnieją pewne relikty marksizmu, który wszystko sprowadzał do problemów ekonomicznych. Wyzwolenie klas z opresji bogatych rozwiąże wszystkie kwestie, nie będzie przestępstw, złodziejstwa czy morderstw, a jednak wraz z postępem gospodarczym okazuje się, że człowiek jest chory gdzieś indziej. Innymi słowy, nie sprawdza się leczenie objawowe, bo środki zewnętrzne – dostatek materialny – mają czasami efekt znieczulający, ale nie rozwiązują istoty problemów. A właśnie, by w pełni kogoś uzdrowić trzeba sięgać do przyczyny choroby, a nie tylko zbijać objawy, np. temperaturę.

Z tego właśnie powodu, gdy Kościół wypowiadał się na temat np. sensu i znaczenia państwa jako wspólnoty politycznej, zaznaczał, ze jej celem nie jest jedynie i wyłącznie pomnażanie zasobów i bogacenie obywateli, ale ich etyczny rozwój. Celem państwa jest wzrost w cnotach jako sprawnościach doskonalących naturę, a te prowadzą do szczęścia człowieka, możliwego do osiągnięcia, gdy obywateli łączyć będzie przyjaźń. Znów mam wrażenie, ze takie myślenie – po co jest państwo? –celowo schodzi na dalszy plan, czyni się wszystko, aby człowiek o tym nie myślał.

I jeszcze jedna uwaga. Gromadzenie dóbr materialnych dla nich samych budzi frustrację, to fakt możliwy do szybkiego zaobserwowania – bo nie tak się buduje coś sensownego, nie w oparciu o chęć posiadania po prostu jak najwięcej. Chodzi o to, aby to co jest gromadzone służyło ważnemu dla człowieka celowi. Ilość nie jest tu dobrą miarą. Zobaczmy: poezja nie polega na dużej ilości słów, podobnie jak obraz nie jest cenniejszym przez to, że ma dużo farby na płótnie. Trzeba odkryć ten ukryty skarb, to jedno, najważniejsze dobro – jak mówi Ewangelia – dla którego wszystko jest się gotowym sprzedać (por. Mt 13,44). Wtedy ma sens wokół tej najważniejszej sprawy budować wszystkie życiowe osiągnięcia. Ale musi być pewien „porządek”, wedle którego gromadzimy wszystko.

Społeczeństwo może stać się nieludzkie, zachowując zarazem wszelkie przewagi charakterystyczne dla wielkiego dobrobytu materialnego”, pisze abp Sheen. Moim zdaniem słowa te idealnie opisują np. Holandię, gdzie społeczeństwo jest zamożne, ale czy moralne? Aborcja, eutanazja, gender, LGBT, legalne narkotyki – to tylko niektóre przykłady holenderskiej „moralności”…

Nie można patrzeć na posiadanie zasobów, na bogactwo, jako „nagrodę”, ale zauważmy, że dostatek rości sobie pretensje do wyznaczania standardów, nie tylko w ekonomii, ale także w moralności. Postrzegamy inaczej państwo, które jest w G7 czy innych prestiżowych organizacjach, darząc je bezzasadnie autorytetem i przyjmując jego model życia, wartościowania… skoro u bogatego sąsiada widzimy pewne wzorce i normy, to bogacące się społeczeństwo z pewnością powieli ten model, myśląc, ze sprawdził się dzięki takiemu a nie innemu podejściu do życia. Moralność „sukcesu” przekłada się na oddziaływanie na innych. Ale.. wszystko jest kwestią perspektywy oceny, bo lekceważenie moralności i rozcieńczanie jej prowadzi do zguby: co bystrzejsi widzą oznaki tego kryzysu czy upadku dziś zamożnych społeczeństw, które są takimi dzięki temu, że poprzednie pokolenia trwały przy wartościach chrześcijańskich (poświęceniu dla innych, pracowitości, uczciwości etc.), ale ten kryzys możliwe, że będzie dopiero dostrzegalny później, jak minie kilka pokoleń… Dlaczego? Bo nie da się utrwalić zamożności bez moralności. Im większe zasoby posiadamy, tym większej domagają się moralności.

Abp Fulton Sheen zwraca uwagę, że jeśli uczyni się standardy materialne jedynymi standardami cywilizacyjnymi, to efektem będzie powstanie społeczeństwa zachłanności i będzie to przede wszystkim zachłanność na władzę. Rządzący będą bowiem robić wszystko, aby wprowadzić mechanizmy, które pozwolą im ograbić bardziej i mniej zamożnych obywateli. Pozwolę sobie zapytać o dwie kwestie. Po pierwsze: zachłanność, tudzież chciwość – jeden z siedmiu grzechów głównych. To właśnie ten grzech jest praprzyczyną materializmu?

Chciwość to nieuporządkowana chęć posiadania, która zdolna jest szkodzić innym: ostatecznie prowadzi do duchowej tresury i karmienia człowieka jedynie dobrami materialnymi, a to przynosi prosty efekt w postaci „uzależnienia” od tych dóbr. A ponieważ władza daje sposobność do łatwego gromadzenia dóbr, nic dziwnego, że będzie się po nią sięgać nie dla wzniosłych celów, ale nakarmienia pragnienia posiadania.

Uczynienie z materializmu standardu to osłabienie kultury, bo przelicznikiem stanie się nie jakość sztuki, ale liczba widzów w teatrze, dochody jakie będzie generowały dzieła sztuki… a materializm w przestrzeni akademickiej oznaczać może odwrócenie się od prawdy. Znowu, materializm roszczący sobie wyłączność ma tendencje dyktatorskie, będzie przejmował i wyłączał kolejne obszary, rodziny, relacji, celu nadprzyrodzonego… tym samym objawiając swą naturę bożka. 

Po drugie: Pan Jezus nakazuje nam, abyśmy oddawali Panu Bogu, co Boskie, a cesarzowi, co cesarskie. Jak powinniśmy rozumieć oddawanie cesarzowi, co cesarskie? A co jeśli zażąda on od nas wszystkiego? Czy mamy prawo się zbuntować?

Zauważmy jaki był kontekst tej wypowiedzi Jezusa – to stwierdzenie nie jest po to, aby nas zachęcić do oddawania cesarzowi wszystkiego, ale by ustalić limit, powiedzieć dokąd i co można, a w domyśle czego nie wolno mu oddać, a wiec gdzie rozpoczyna się non possumus.

Ciekawe, że toczy się walka o owe „wszystko” także dzisiaj – wiele ośrodków władzy o zapędach dyktatorskich chce przejmować, często przy wykorzystaniu nowoczesnych technologii, kolejne obszary życia człowieka, sprawować np. kontrole nad ludzkim myśleniem, uczuciami… to żądanie wszystkiego nie jest wyrażane oczywiście wprost, ale ukryte za sensownością, byciem z zgodzie z głównym nurtem, byciem nowoczesny etc.

Gdy władza sięga za daleko, cesarz sięga po to, co boskie, to jak pokazywał to dawnie Tomasz z Akwinu, a niedawno Karol Wojtyła, istnieje odpowiedni sposób reakcji, a jest nim ‘sprzeciw’, o czym papież pisał w „Osoba i czyn” jak formie uczestnictwa w życiu wspólnoty. To nie odrzucenie dobra wspólnego, ale w duchu solidarności taki sprzeciw jest konstruktywny, odsłania nowe możliwości budowania dobra wspólnego.

Jak w świecie zawiści, zachłanności, chciwości i materializmu „odzyskać” duszę?

To trudne pytanie, bo w gruncie rzeczy dotyczy ono tego jak człowiek, który stracił np. smak może go odzyskać. Dla niektórych było to bolesne doświadczenie w przypadku ostatniej pandemii. Wydaje się, ze wówczas drogą właściwą jest ponowne przyzwyczajenie organizmu do spożywania tego, co wartościowe, choć nie czuje się tej szlachetności… i ważne, aby to, co budzi wstręt i odrzucenie takie było. Skąd wiedzieć co szlachetne, gdy ma się roztrojony zmysł smaku? Wydaje się, ze najlepiej karmić się tym, co poprzednie epoki uznawały za duchowo cenne, nie zrażać się małymi krokami jakie się dopiero stawia, a najważniejsze nie poddać się szaleństwu, bo jest pokusa, aby się przyłączyć do korowodu szaleńców bazujących swoje rozpoznanie moralne na fałszywych smakach…

Warto przy tym zauważyć, że postawa zachłanności czy zawiści – choć podkręcana kulturowo, np. w filmach gdzie stawia się ją jako ideał – ostatnie nie prowadzi do żadnego obiektywnego dobra, lecz generuje wyścigi szczurów, bezwzględne rywalizacje, które czynią świat nie do życia. A więc na pytanie Pana Redaktora, co robić, zacząć trzeba od tego, aby zobaczyć zło i szkodliwość tego zachowania… trzeba ćwiczyć „rezyliencję”, stawianie oporu, ale przede wszystkim pozytywnie czynić wysiłki, aby trwać przy dobru godziwym. Rachunek jest prosty, chciałoby się powiedzieć i wówczas przytoczyć słowa Jezusa Chrystusa: „cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? (por. Mt 16,26).

Andrzej Pilipiuk popełnił swego czasu opowiadanie pt. „Parszywe Czasy” opowiadające o ateiście-komuniście, który zobaczył na ulicy szyld z napisem: „Zabezpieczenia pośmiertne. Boisz się wiecznego potępienia? Wstąp do nas”. Zainteresowany wchodzi do sklepu, gdzie dowiaduje się, że „za jedyne 50 euro” oddaje swoją duszę pod zastaw. „Gwarantujemy ochronę przed piekłem niezależnie od wszystkiego. Nie musi pan zmieniać zainteresowań, przyzwyczajeń, nie musi pan rzucać nałogów, pościć, pokutować… Nadal może pan wierzyć w komunizm i Lenina. Ale gdyby się okazało, że to jednak księża mieli rację, to jest pan zabezpieczony”, mówi mu „sprzedawca”.Na koniec dowiadujemy się, że całej sytuacji przyglądali się Belzebub i Boruta. – To chyba złamanie zasad – powiedział w zadumie Boruta. – Zawsze kantowaliśmy klientów, ale nigdy tak na chama. Do tej pory ludzie podpisywali cyrografy, a my im za to płaciliśmy… Choć, oczywiście, wszystko potem i tak wracało do nas. A teraz nie dość, że zdobywamy dusze, to jeszcze bierzemy za to niezły grosz.– Faktycznie, dziwne… – mruknął Belzebub. – A jednak Lucyfer zatwierdził. Może teraz tak trzeba: brać duszę i do tego jeszcze inkasować szmal?No właśnie Księże profesorze… Może tak właśnie trzeba? Wielu ludzi bowiem wypiera, że ma duszę, ale wielu również w pewnym momencie życia chce się „zabezpieczyć” na wszelki wypadek przed piekłem. Wystarczy dać 50 euro i sprawa załatwiona?

Opisywana w powieści sytuacja to perfidne oszustwo, trochę jak sprzedawanie powietrza, bazujące na naiwności, że się da kupić rzeczy ważne bez wysiłku. Istnieje dziwne przekonanie, że w przypadku duszy i życia religijnego wszystko zrobi się samo, trochę na zasadzie „stoliczku nakryj się” z bajki i już będzie na trwałe – na wieki wieków Amen – zrobione.

Zwróćmy uwagę, istnieje cała akcja uwiarygodniania Zła i jego zamiarów, w tym również rzekomego zysku, który miałby przekonywać o sensowności transakcji i oddaniu siebie, swego centrum decyzyjnego – duszy – szatanowi. Te „50 euro” nie jest dla zysku, ale dla kampanii wiarygodności…to równe bezczelności w tym względzie, którą widzimy przy współczesnych oszustwach „na wnuczka”, gdzie skala procederu jest przerażająca, ale stoi za tym cała akcja „dezinformacyjna”, nie pojedyncze kłamstwo.

A przecież prawdziwą polisą jest życie według zasad, bycie wiernym w małej sprawie, jak mówi Ewangelia,

Zły zarabia na naiwności, bo przekręt polega na wmówieniu, że życie duchowe działa jak korupcja… wystarczy zapłacić komu trzeba i masz załatwione. Być może zmiana strategii Złego, wyciąganie pieniędzy, których przecież nie potrzebuje, bo to nie jego waluta, wynika z tego, że ludzkość się zmieniła, że herezja materializmu już się przyjęła tak głęboko, że jak gdzieś jest wymiana bez materii („pieniądza”) to już jest tak podejrzane, że trzeba symulować poważną transakcję. Ta transakcja musi być bogata w ozdobniki, dobrze zareklamowana, z influencerami popierającymi na blogach, a tak naprawdę nadal jest tym samym: sprzedażą własnej duszy, oddaniem de facto „za darmo”, gdyby porównać co się oddaje za co.

Jeszcze jeden cytat z abp. Sheena: „Nowoczesność jest tylko starym błędem na nowo zaetykietowanym. Nowoczesna wizja człowieka jest błędna – całkowicie i absolutnie błędna, a jeśli będziemy dalej się jej trzymać, skończymy w ślepych uliczkach, w zawiedzionych nadziejach, w biografiach wypełnionych nieszczęściem. A to już wcale nie jest śmieszne – jeśli w ogóle mogłoby kogoś śmieszyć przerabianie człowieka na małpę”. Minęło 80 lat – wizja człowieka zmieniła się i wydaje się być jeszcze bardziej błędna niż w latach 40. XX wieku. Dlaczego Kościół nie jest w stanie skutecznie na to odpowiedzieć i na nowo pokazać światu prawdę o człowieku – dziecku Bożym?

Nie do końca się zgodzę z tezą zawartą w ostatnim pytaniu. Błędy antropologiczne są wytykane przez Kościół, od dawna i to na różne sposoby. Dawniejsza formuła „anathema sit”, czyli poprzestawanie na indykatywnej liście wytropionych błędów już nie działa, bo zmieniła się kultura, ale Kościół nadal – wbrew potężnym mediom – nazywa jednak te błędy po imieniu. To przecież część misji prorockiej, w której nie chodzi o deklamowanie formułek antropologicznych ale pokazanie, że wiara katolicka przynosząca prawdziwą i pełną wizję człowieka stworzonego na obraz Boży po prostu działa i przynosi owoce. Tak to przecież robił św. Jan Paweł II, właśnie od tego zaczął swój pontyfikat. Pierwsze katechezy i przemówienia dotyczyły tematu „mężczyzną i niewiastą stworzył ich”, bo św. Jan Pawła II po prostu wiedział, ze to przynosi owoce, daje sens i pełne szczęście.

Racje ma przy tym abp Sheen, że weryfikacja kto ma słuszność w sporze o wizję człowieka tkwi w spojrzeniu na ofiary błędów antropologicznych, bo rozbieżne opinie na temat tego kim jest człowiek to nie są sądy estetyczne jak na temat dwóch obrazów w galerii sztuki. Trzeba stanąć po stronie ofiar – pokazać je. Niestety, te ofiary próbuje się maskować i ukrywać, albo selektywnie wybierać „pod tezę”. Ofiar liberalnej polityki zmiany płci jest przecież cała rzesza, wiadomo, że to nie uszczęśliwia… a mimo tego, nie dostarcza się danych, np. ile raz ktoś zmieniał płeć po pierwszej zmianie…  ciężko się bowiem ludziom przyznać, że nie działa ich wspaniała wizja. Dlatego jest tendencja brnięcia dalej w kłamstwo, zmienia się jedynie opakowanie…

Myślę, że Kościół jest w stanie skutecznie odpowiadać na błędy i robi to, ale przywrócenie zdrowej wizji nie jest jednorazowe. To nie jest tak, ze ot jedna encyklika i już gotowe, jedno kazanie i w głowach jest porządek. Nie, tak nie zmienia się człowiek, to procesy długotrwałe, rewizja wielu wymiarów życia, podjętych do tej pory decyzji… a my w Kościele nie dajemy prostych recept na skomplikowane sprawy, nie chcemy czarować i mówić, że wszystko łatwo przyjdzie. Leczymy przyczynowo, nie objawowo, dlatego i tutaj trzeba zbudować przyjazne środowisko. Jak ktoś żyje w zanieczyszczonym środowisku, gdzie nie ma czystego powietrza, to co robi, aby odzyskać siły? Kierują go często do sanatorium… uzdrowiska, aby pooddychał świeżym, zdrowym powietrzem. Chrześcijaństwo w zadżumionym ideologiami świecie dziś tworzyć musi uzdrowiska duchowe, miejsca, gdzie działa Ewangelia, być może wokół parafii czy wspólnot albo rodzin, gdzie trzeba relacje budować w oparciu o prawdę o człowieku. Kolejność budowy musi być bowiem właśnie taka, nie inna, od fundamentu po dach… dlatego najpierw prawda kim jesteśmy, potem do czego wezwani jako stworzeni przez Boga, potem jak to zrobić…

Kościół to głosi, inna sprawa to istnienie „zagłuszaczy”, jak zagłuszano sygnał Radia Wolna Europa w czasach komunistycznych, aby nikt nie usłyszał o realnej sytuacji komunistycznych rajów… teraz to się dzieje subtelniej, z pięknymi hasłami na ustach, ale to jest to samo zagłuszanie, przekrzykiwanie, przewaga medialna…

Według abp. Sheena po materializmie jest już tylko pogaństwo i to ono czeka na człowieka, który w imię „posiadania” wyrzeknie się swojej duszy. Zgadzam się z tą diagnozą. Zastanawiam się tylko, czy będzie to pogaństwo znane nam z kart historii, czy jakieś neo-pogaństwo… Jakie jest zdanie Księdza profesora?

Nie wrócimy do starych wersji pogaństwa, ale będzie widać, ze to mutacja tej samej starej choroby… pojawią się pewne charakterystyczne znaki rozpoznawcze. Faktem jest przecież, że pogaństwo odradza się nie tylko w kulturze czy zachowaniach społecznych, ale nawet w kulcie pogańskim, wystarczy spojrzeć na popularność wznawiania kultów słowiańskich w krajach bałtyckich, a nawet w Polsce. To już się dzieje.

Podzielam też zdanie abpa Sheena, że pogaństwo złapie korzeń, by się tak wyrazić, na glebie materializmu czy konsumpcjonizmu  – wtedy odzywa się w człowieku mechanizm traktowania bóstw jako zaspokajających potrzeby doczesne, a wszystko będzie ograniczone do jednego wszechświata, odrzucając to, co wykracza poza materię. Innymi słowy, jeśli chrześcijaństwo otworzyło perspektywy i pokazało, że Bóg nie mieszka na Olimpie jak myśleli starożytni Grecy, nie mieszkają w ramach tego naszego świata, ale Logos przychodzi „z zewnątrz”, z transcendencji, to wydaje się, że teraz nastąpi proces odwrotny, powracania na Olim, zamykania świata, odzierania go z tajemnicy. To jest skutek pogaństwa, wielkie zawężenie perspektywy.

Jak do herezji materializmu ma się ideologia trans-humanizmu? Czy mają one ze sobą jakiś związek?

Jak wiadomo, z jednej strony transhumanizm próbuje odrzucić gatunek i odbiologizować człowieka, a więc sprowadza go jedynie do „umysłu” i chce go kopiować, podłączać potem do chmury cyfrowej, osiągając pełny interfejs komputer – mózg. W ten sposób oferuje nieśmiertelność digitalną, gdyż zgodnie z proroctwami tego nurtu wtedy nasza kopia cyfrowa będzie nieśmiertelna, oczywiście nie my w postaci biologicznej będziemy cieszyć się nieśmiertelnością, ale tylko ta nasza kopia. Transhumanizm bardzo nie lubi ciała, uważa je za powód cierpienia i chce dlatego odcieleśnić człowieka.

Ale ma też coś wspólnego, z drugiej strony, z herezją materializmu, mianowicie absolutyzację jednego wymiaru, naturalizowanie wszystkiego co nadprzyrodzone. Materializm transhhumanistów nie jest cielesny, ale opiera się na myśleniu wykluczającym Boga, a materią podstawową mogą być neurony, materiały syntetyczne…

Na zakończenie tych rozważań pozwolę sobie przypomnieć wydarzenie z 1996 roku, kiedy to „przyszła na świat” pierwsza sklonowana owca Dolly. W mediach wywołała się wówczas dyskusja: „czy zwierzę to ma duszę?”. Czy to nie jest najlepszy dowód na parszywość czasów, w których przyszło nam żyć? Z jednej strony próbuje się odebrać duszę człowiekowi, a z drugiej podnieść do rangi jakiegoś „złotego Gralla” duszę zwierzęcia i to w dodatku „stworzonego sztucznie”…

Jak widać, z upodobaniem żongluje się pojęciem duszy na wiele sposobów, gdzie komu wygodniej, bo gdy zabiera się człowiekowi godność przez odrzucenie duszy, bo rzekomo zbyt nawiązuje do religii i ktoś mógłby się przez to nawrócić, to w przypadku zwierząt „humanizuje się” je i nadaje cechy ludzkie. A na bazie wspomnianego transhumanizmu mówi się o prawach decydowania przez naturę o przyszłości świata.

Zwróćmy jeszcze uwagę na jedno: kategoria duszy u zwierząt była przedstawiana w tradycji chrześcijańskiej, gdzie funkcjonowała jako dusza wegetatywna czy zmysłowa, bo pod pojęciem duszy kryje się forma żywa, zasada życia organizująca materię, ale zawsze podkreślano różnicę fundamentalną: dusza ludzka jest nieśmiertelna jako duchowa, stworzona bezpośrednio przez Boga. Inne ‘dusze’ są przejściowe, odpowiadają więc temu co dziś nazywamy funkcjami życiowymi, a nie operacjami intelektualnymi jak chcenie czy poznanie ludzkie, które są owocem i świadectwem istnienia duszy, która poznaje dzięki zmysłom.

Problem w tym, że zwolennicy duszy u zwierząt nie mówią tym językiem – choć pragną nawiązywać do wspomnianej przeze mnie tradycji – oni chcą przekonać, ze zwierzę ma duszę jak człowiek, nieśmiertelną…  w takich sytuacjach wychodzi kto kim jest, jak arbitralnie, wybiórczo traktuje temat.  

Nie wiem czy to parszywe czasy, jak wspomniał Pan Redaktor, ale na pewno takie, w których istnieje „zamęt”. Po modlitwie „Ojcze nasz” w liturgii Kościoła modlimy się o zachowanie „od wszelkiego zamętu…”. Warto wtedy pomyśleć o różnych zamętach, jakim celowo poddawany jest człowiek, trochę tak jak kręcące się w kółko dziecko, które jak to w zabawie, ma potem złapać równowagę… wiemy jakie to trudne i nieudolne. Tym bardziej nie wolno pozwolić bujać się na wszystkie strony i trzeba dać opór zamętom. Nie wolno stracić orientacji i pozwolić odebrać sobie duszy, a o to chodzi w gruncie rzeczy herezjom takim jak materializm.

Bóg zapłać za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

Artykuł Herezja materializmu, czyli ile kosztuje dusza człowieka pochodzi z serwisu PCH24.pl.