Nawet faworyci nie mogą spać spokojnie

Dwa pierwsze wyścigi potwierdziły przedsezonowe przypuszczenia: faworytem w tegorocznych mistrzostwach świata jest McLaren, ale stawka w Formule 1 bardzo się wyrównała i układ sił może się zmieniać praktycznie z dnia na dzień. Co prawda w obu rozegranych dotychczas Grand Prix najszybsze były pomarańczowo-czarne maszyny z Woking, ale zwycięstwami podzielili się Lando Norris i Oscar Piastri. […]

Kwi 5, 2025 - 18:55
 0
Nawet faworyci nie mogą spać spokojnie

Dwa pierwsze wyścigi potwierdziły przedsezonowe przypuszczenia: faworytem w tegorocznych mistrzostwach świata jest McLaren, ale stawka w Formule 1 bardzo się wyrównała i układ sił może się zmieniać praktycznie z dnia na dzień.

Co prawda w obu rozegranych dotychczas Grand Prix najszybsze były pomarańczowo-czarne maszyny z Woking, ale zwycięstwami podzielili się Lando Norris i Oscar Piastri. Z kolei rozegrany podczas drugiej rundy, w Szanghaju, sobotni sprint na dystansie jednej trzeciej pełnego wyścigu, padł łupem Lewisa Hamiltona i Ferrari. Na podium stawali także broniący tytułu Max Verstappen z Red Bulla oraz George Russell z Mercedesa, a punkty po dwóch pierwszych odsłonach zmagań ma już na koncie dziewięć z dziesięciu rywalizujących w Formule 1 zespołów.

Zwrotami akcji z weekendów w Australii i Chinach spokojnie można byłoby obdzielić znacznie większą porcję sezonu. W deszczowym Melbourne ze znakomitej strony zaprezentował się żółtodziób z Mercedesa, Andrea Kimi Antonelli. Osiemnastolatek z Bolonii mimo słabszych kwalifikacji na mecie zameldował się jako czwarty, popisując się pewną i odważną jazdą w trudnych warunkach. Tydzień później, mimo uszkodzeń podłogi, najmłodszy zawodnik w stawce dorzucił punkty za siódme miejsce w sprincie i szóste w Grand Prix. Inni debiutanci przeżyli na antypodach brutalne zderzenie z rzeczywistością, rozbijając samochody nawet przed startem – jak Isack Hadjar z Racing Bulls, który jednak zrehabilitował się tydzień później, prezentując solidne tempo w Chinach.

O tym, jak trudne jest życie nowicjusza, dobitnie przekonuje przykład Liama Lawsona. Nowozelandczyk przez dwa poprzednie sezony zaliczył jedenaście występów w Racing Bulls, juniorskiej ekipie Red Bulla. Zeszłoroczne słabe występy Sergio Péreza skłoniły władze koncernu do rozwiązania kontraktu z Meksykaninem, ponoć za niemałą kwotę. Zastąpiono go właśnie Lawsonem, lecz już po dwóch pierwszych wyścigach 23-latek trafił z powrotem do mniejszego zespołu. Raz osiemnasty, dwukrotnie dwudziesty (czyli ostatni) w kwalifikacjach – to nie są wyniki, na jakie liczy Red Bull, niedawna potęga w Formule 1. Owszem, Max Verstappen jest geniuszem kierownicy, ale na tle jego lokat w czołówce oraz pozycji wicelidera w klasyfikacji mistrzostw świata okrągłe zera i absolutny brak błysku u Lawsona musiały spowodować ostrą reakcję.

Pytanie tylko, czy musiało nastąpić to tak szybko – już w kolejny wyścigowy weekend, na Suzuce, w gorącym fotelu Red Bulla zasiądzie pomijany przy poprzednich decyzjach kadrowych Yuki Tsunoda. Japończyk stanie przed życiową szansą udowodnienia, że zasługuje na miejsce w czołowym zespole, a dobra postawa w Racing Bulls nie jest dziełem przypadku. Tyle, że w ostatnich latach posada zespołowego partnera Verstappena jest receptą na wizerunkową katastrofę. Zadaniu nie sprostali Pierre Gasly czy Alex Albon, wspomniany Pérez i teraz Lawson – chociaż trzeba przyznać, że zaledwie dwa wyścigowe weekendy na złapanie gruntu pod nogami jest swoistym rekordem. Tak szybka zmiana zdania przez szefostwo zespołu wygląda kuriozalnie, niczym przyznanie się do błędu w ocenie potencjału własnych kierowców. Nie jest też wcale pewne, że radykalna decyzja przyniesie powodzenie. Źródłem kłopotów zdaje się być wszak sam samochód Red Bulla – kapryśny, wymagający niezwykle precyzyjnych ustawień oraz wyczucia za kierownicą. Verstappen radzi sobie z takimi wyzwaniami, ale jest zawodnikiem wybitnym. Wspomniane już zacieśnienie stawki i pozycja Red Bulla w okolicach trzeciej-czwartej najszybszej ekipy dodatkowo utrudnia sytuację zespołowym kolegom czterokrotnego mistrza świata. Pół sekundy straty na okrążeniu przy dawniejszej przewadze Red Bulla wystarczało, by bić się o podia, a teraz eliminuje już na pierwszym etapie kwalifikacji. Patrząc na możliwości poszczególnych samochodów nie jest wcale takie pewne, że na Suzuce Lawson w Racing Bulls nie pokona Tsunody w Red Bullu.

Niespokojnie zrobiło się także w Ferrari i tutaj również mamy do czynienia z niesamowitą huśtawką nastrojów. Błędy strategiczne w Melbourne zepchnęły Charles’a Leclerca i Hamiltona na koniec pierwszej dziesiątki, tydzień później siedmiokrotny mistrz świata wygrał kwalifikacje do sprintu i sam sprint, lecz nazajutrz, w GP Chin, znacznie lepsze tempo w duecie Scuderii prezentował Charles Leclerc – i to mimo uszkodzonego przedniego skrzydła. Piąta i szósta pozycja na mecie były lepszym wynikiem niż bilans z Melbourne, ale parę godzin po wyścigu nadeszły hiobowe wieści. Oba czerwone samochody zostały zdyskwalifikowane: Leclerc za zbyt niską masę samochodu (z tego samego powodu wykluczono także Gasly’ego z ekipy Alpine – ostatniej, która nie zdobyła jeszcze punktów), a Hamilton za nadmierne starcie deski pod podłogą auta.

W klasyfikacji kierowców zawodnicy Ferrari okupują pozycje pod koniec pierwszej dziesiątki – za liderami takich zespołów, jak Williams, Haas czy Aston Martin. Jednak sytuacja może zmienić się już po kolejnym weekendzie. Przy tak wyrównanej stawce decydują wszystkie drobiazgi, a szczególnego znaczenia nabiera dobór ustawień samochodu czy styl jazdy kierowców. Nawet ci uznawani za faworytów nie mogą spać spokojnie w oczekiwaniu na kolejne starcie.

ARTYKUŁ OPUBLIKOWANY W DZIENNIKU „RZECZPOSPOLITA”